Czas świąteczny i poświąteczny Bożego Narodzenia przeżywany jest w Polsce w tonacji tzw. „wizyty duszpasterskiej”. Duszpasterze odwiedzają swoich parafian, chcą ogarnąć modlitwą domy, wielkie i małe sprawy powierzonych sobie wyznawców Chrystusa. Jedni podejmują ich z radością, inni jako zło nagłe i niespodziewane, wyłaniające się z wnętrza kościelnego obyczaju, jeszcze inni z iście stoicką cierpliwością, trochę obojętnością. Wszystkie te reakcje są poniekąd zrozumiałe i usprawiedliwione. Nie interesuje nas teraz kwestia, czy w takiej formie „kolęda” jest do przyjęcia, czy do zmiany (w jakim stopniu)? Chodzi o coś radykalnie innego: co ksiądz przemierzający szlaki swojej parafii, zaglądający do domów, spotykający się z mnóstwem spraw i problemów parafian, może z „kolędy” (poza gratyfikacją pieniężną – podkreślam jej incydentalny charakter) wynieść, czym ubogacić swoje doświadczenia (jeśli jest do tego zdolny)?

Wracam z „kolędy”, niosąc w sobie jakiś ogromny ból, niezgodę na to, co stało się moim doświadczeniem. Przywołuję na pamięć ogrom cierpienia, które odsłoniło się moim oczom, wyobraźni, podczas tych odwiedzin. Wiem, że dopóki człowiek nie wyjdzie poza próg własnego domu, własnego świata, pojęcia nie ma, jak bardzo inni ludzie zmagają się z otchłannością bólu, samotności, niespełnionych oczekiwań, zamierzeń. To doświadczenie jest chyba najbogatszym moim pokłosiem kolędy. Pytam z oburzeniem Boga: dlaczego pozwalasz, by najlepsi odchodzili spośród nas, dlaczego skazujesz ich na taką nieusprawiedliwioną niczym katorgę ducha i ciała? Odpowiedzi nie otrzymuję, ale trwam w pytaniu, wypatrując jak Zacheusz przechodzącego Pana, by Go zaprosić na spotkanie – pytanie, które może jakąś cząstkę prawdy mogłoby mi odsłonić, wyjaśnić. Mam wrażenie, że wiara moja jest po tych „kolędowych” doświadczeniach zmęczona, okaleczona. Przywołuję wtedy tekst T. Halika, czeskiego księdza: „Czy ten, który skrywa wielkie rzeczy w małych, a w słabych objawia swoją siłę, jest także jakoś obecny w wierze tych, których wyznaniem jest jedynie szukanie, nienasycony głód prawdy i sensu oraz nieustanne stawianie pytań? W wierze Zacheuszów, którzy wciąż jeszcze trwają w swoim ukryciu i tylko wypatrują nieśmiało? W wierze, która ma jedynie kształt niewyartykułowanej tęsknoty? W wierze, w której jest więcej chwiejności niż zadufania, więcej pytań niż odpowiedzi, więcej wątpliwości niż pewników. Także w wierze, która jest już zmęczona, wciąż w drodze - a celu nie widać?”

Po spotkaniach z cierpiącymi wiara może zostać wystawiona na próbę, może stać się wiarą pytającą, szukającą, niespokojną, wyzbytą pewności i zadufania. I tak chyba jest dobrze. Chyba dopiero w ogniu takich doświadczeń potężnieje płomień wiary, w zderzeniu z cierpieniem, z jego ogromem, ale i z ludźmi, którzy swoją postawą potrafią rozpalić tlący się płomyk zmęczonej wiary.

Rozpalają go często parafianie! Jak cierpliwie, z jakąż maestrią, wirtuozerią (celowo używam tych słów!) potrafią pochylać się nad cierpiącymi, swoimi bliskimi (a nie tylko), otaczając ich pełną troski opieką!

Spotykam ludzi cichych, pogodzonych ze swoim losem, skromnych, co to nie sądzą chorobliwie, że cały świat potrafią zawojować, że wszystko do nich należy, że wszyscy powinni wokół nich tańczyć. Wtedy przypomina mi się wiersz, już nie wiem czyjego autorstwa, o  zwyczajnej sprzedawczyni kasztanów (tak mało ważnej z punktu widzenia historii ludzkiej, tak pięknej dobrocią serca i wiernością swojemu miejscu i swojemu zajęciu):

                            I będzie siedziała

                            po prawicy Ojca, i nie

                            będzie śniegu

                            Ani zmęczonej szarugi

                            prosto w twarz

                            I będzie siedziała w swych

                            dziurawych spódnicach

                            z ubogim ruchem

                            Wewnętrznej słodyczy, tam, na

                            Swoim miejscu.

Dla takich właśnie Bóg przygotował to, „czego oko nie widziało, ani ucho nie słyszało”, bo poprzez ich bezpretensjonalne i wytrwałe w swojej cichości życie, promienieje boskość, bo to oni już tutaj uobecniają Królestwo Boże.

Wreszcie z ogromnym wzruszeniem przywołuję na pamięć dzieci, ale i starszych, z różnym stopniem upośledzenia, niepełnosprawności. Jakże chciałoby się móc ich uwolnić od tego straszliwego brzemienia, zdjąć krzyż zdawałoby się ponad miarę. Dokonać cudu… Tak boli bezsilność. I znowu ze zdziwieniem i podziwem wpatruję się w miłość i troskę i cierpliwość tych, którzy roztaczają nad nimi opiekę, rodziców, krewnych, bliskich. I znowu bliższy, na dotknięcie ręki, jest cierpiący Chrystus, którzy w nich i z nimi dźwiga krzyż przytłaczającego cierpienia. Przypomina się wiersz ks. Twardowskiego Do moich uczniów:

                            Uczniowie moi, uczennice drogie

                            Ze szkół dla umysłowo niedorozwiniętych,

                            (…)

                            Janku bez nogi prawej, z duszą pod rzęsami –

                            garbusku i jąkało – osowiały, niemy –

                            Zosiu, coś wcześnie zmarła, aby nóżki krzywe –

                            szybko okryć żałobnym cieniem chryzantemy

                            (…)

                            Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką –

                            z niebem betlejemskim, co w pudełkach świeci –

                            z barankiem wielkanocnym – bez was świeczki gasną –

                            i nie ma żyć dla kogo.

Takie to bogactwo doświadczeń przynoszę z „kolędy”. Ogromem pytań i myśli rozkwita ono poprzez kolejne dni przesuwającego się czasu. Nie zamieniłby tych klejnotów na żadne inne.

 

                                                                           Ks. Leszek Łysień

Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter