Są różne samotności. Są takie, których się szuka, zmęczonym bywając towarzystwem ludzi, ich nieustanną obecnością nachalną i pustą zarazem. Konrad z trzeciej części Dziadów improwizację swoją wielką zaczyna od przywołania samotności, która dystansuje od ludzi niezdolnych do towarzyszenia wzlotom jego myśli: „Samotność – cóż po ludziach, czy-m śpiewak dla ludzi? Gdzie człowiek, co z mej pieśni całą myśl wysłucha…”. Wówczas ucieczka od istot ludzkich w ciszę samotni wydaje się spełnieniem najgłębszych marzeń, wówczas samotność wybranym bywa koniecznym i dojmującym sposobem bycia.

         Są samotności bolesne, przez los narzucone, kiedy to człowiek tak bardzo pragnie obecności drogiej, ukochanej istoty ludzkiej, która odeszła, nie wróci (umarła, porzuciła, zdradziła), zaś pustki po niej powstałej nie jest w stanie wypełnić nic. Jest też samotność niezbędna dla zachowania higieny duchowej, zebrania się w sobie, ciszy, pozostania ze sobą sam na sam, by siebie scalić, poskładać. To samotność dobra, której zaznanie może człowieka ubogacić. O lęku współczesnego człowieka przed taką samotnością pisał L. Kołakowski w Obecności mitu: „Uciekamy od samotności – jednakże nie tak, by przezwyciężać samotność dzięki wysiłkowi wzbogacającej obustronnie komunikacji z drugim, dzięki wspólnocie wartości; stajemy się niezdolni do znoszenia samotności w jakiejkolwiek postaci, nosimy radia tranzystorowe w kieszeni, by nie dać się zaskoczyć jednej chwili pozbawionej towarzystwa; każda przerwa w procesie wzajemnej afirmacji w obcowaniu z innymi wydaje się nam groźna”.

         Bywa też otchłannie głęboka samotność twórcy, artysty, który zmaga się z oporną materią, dobywając z niej na światło dzienne dzieło, budzące powszechny zachwyt. Ktoś przenikliwie zauważył, iż dzieła niezwyczajne są owocem samotności i nocy.

         Pozostaje zapytać teraz, czy przypadkiem nie jest człowiek na samotność nieprzezwyciężalną, najgłębszą, w rdzeniu istoty swojej skazany, zaś wszelkie próby jej przezwyciężenia są tylko bezcelową szamotaniną i nieustannym łudzeniem się? Na wskroś pesymistyczny Schopenhauer, zapewne mając na względzie ludzi, opisuje plastycznie zachowanie się grupy jeżozwierzy: „Pewna grupa jeżozwierzy skupiła się w zimowy dzień możliwie blisko siebie, aby wzajemnym ciepłem uchronić się przed zamarznięciem. Wkrótce jednak odczuły nawzajem swe igły, co je znowu od siebie oddaliło. Kiedy potrzeba ogrzania zbliżyła je znowu, powtórzyło się to drugie zło, tak że szarpało je między sobą jedno i drugie cierpienie, póki nie znalazły umiarkowanej odległości, w której najlepiej mogły znieść jedno i drugie”. Oto opis przedziwnej strategii zbliżania się i dystansu, którą istoty ludzkie nieustannie się posiłkują, nie przekraczając jednak granic swojej samotności, a raczej ciągle je potwierdzając i na nowo ustanawiając. Jeszcze boleśniej i radykalniej niemożliwość przezwyciężenia samotności postrzega rumuński pisarz i myśliciel E. Cioran: „Każdy człowiek pozostaje sam na sam ze swoim cierpieniem, które uważa za absolutne i nieograniczone. Z definicji jesteśmy dla siebie nieprzenikalni, społeczeństwo, a także wszystkie zbiorowości, również tak elementarne jak rodzina, to zbiory manekinów wprawianych siłą bezwładu w pozorny ruch, który jest jedynie machinalnym trwaniem. Nie mogę zrozumieć cierpienia drugiego człowieka, aby poprzez nie zmniejszyć własne. Porównania w tym względzie nie mają żadnego sensu, jako że cierpienie to stan wewnętrznej samotności, w którym nie może pomóc nic z zewnątrz”. Zatrwożeni pytamy: nie ma zatem żadnej siły, która mogłaby rozerwać kajdany samotności, zbliżyć nas do siebie, dać poczucie rzeczywistej, kojącej obecności drugiego człowieka? Czy tylko udajemy bliskość, czy tylko gramy zbliżanie się do siebie, tak naprawdę niczego nie osiągając, nie przenikając siebie nawzajem? Nie jestże taką siłą nawet miłość? Jakoż wydaje się, że nawet ona jest tylko panicznym i powierzchownym kontaktem z odmiennością innego człowieka, próbą szukania ratunku, ale bezowocną. Ktoś napisze: „Miłość bowiem jedynie na krótki czas neutralizuje samotność. Kontakt dwóch naskórków po orgazmie pozostaje tylko kontaktem dwóch egoizmów odgrodzonych od siebie nieprzenikalną szklaną ścianą…”.

         Przywołujemy w wielkim poście na myśl różne samotności Chrystusa. Samotność kuszenia na pustyni, samotność modlitw – rozmów z Ojcem (kiedy oddalał się od ludzi), samotność Ogrodu Oliwnego, wreszcie samotność konania na krzyżu, wykrzyczana z taką boleścią i udręczeniem: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Wiemy przecież z jednej strony, iż samotnym nie był, pozostając w komunii głębokiej ze swoim Ojcem. Ale z drugiej strony jak bardzo niezrozumiały w swoich działaniach, z jaką bezdusznością postrzegany nawet przez najbliższych: odchodzą, uciekają w momentach kluczowych, zdradzają, spierają się o sprawy drugorzędne.     

         Zaś On – Bóg – człowiek jednego chce: tak wkroczyć w ludzkie bolesne światy, by tam zbliżyć się i napełnić swoją obecnością pustkę człowieka. By człowiek nawet w najgłębszej otchłani swojej samotności: otchłani umierania, opuszczenia, odtrącenia i grzechu nawet, mógł poczuć ciepłą dłoń Boga. Jak byś nisko nie stoczył się w swoim nieszczęściu, Chrystus jest jeszcze niżej. Upadając, zawsze wpadniesz w ręce Boga.

         Nie idzie się jednak w otchłanie ludzkiej samotności bezboleśnie. Trzeba doświadczyć najpierw bezbrzeżnego chaosu ludzkiego egoizmu, niezrozumienia, kującej bezduszności. Czyż nie stały się udziałem Chrystusa te wszystkie doświadczenia? Ludzie nie oszczędzili Mu niczego. Urodził się poza miastem, niezauważony, i poza miastem umarł, znienawidzony i wyśmiany. Ale miłością, której nic nie zdołało zabić, przebijał się w głąb biedy ludzkiej. Do takiego Boga zwraca się B. Leśmian w swoim wierszu [Boże, pełen w niebie chwały]:

                          Wiem, że w moich klęsk czeluści

                            Moc mnie Twoja nie opuści!

                            Czyli razem trwamy dzielnie,

                            Czy też każdy z nas oddzielnie.

 

                            Mów, co czynisz w tej godzinie,

                            Kiedy dusza moja ginie?

                            Czy łzę ronisz potajemną,

                            Czy też giniesz razem ze mną?

 

                                                                           Ks. Leszek Łysień

Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter