Czy dzisiaj trzeba – zapyta ktoś – pochwałę czynu głosić? W epoce tak aktywizmem przepojonej, promującej ludzi przedsiębiorczych, asertywnych, kreatywnych i jakich tam jeszcze? Jakoż wszelkimi możliwymi kanałami informacyjnymi i reklamowymi przekonuje się nas, że człowiek aktywnością jest czystą i tej aktywności dać wyraz powinien w każdym możliwym sposobie bycia, w sytuacji każdej. Działaniu, choćby bezładnemu, oddać się powinien, bo ład i porządek z działania tego wyłonić się winny samoczynnie. Czy już sama muzyka, rwącym strumieniem tryskająca zewsząd, nie wprawia człowieka w potężne rozedrganie duchowe, które ujścia szuka już tylko chaotycznym rzucaniu się na wszystkie strony, kręceniu się jak bąk po tym świecie? A czyż sport, tak szlachetna cząstka ludzkich usiłowań, nie przekształca się w mnożenie rekordów za wszelką cenę (nawet cenę życia – choćby z przedawkowania anabolików)? Czy nie eksploduje gigantycznym zgiełkiem i potężnymi pieniędzmi krążącymi wokół dzisiejszych imprez, gdzie coraz więcej różnych konkurencji, coraz więcej niedozwolonych środków pobudzających, i coraz więcej pomysłowości w oszukiwaniu nad nimi kontroli? Czyż nad-aktywni (może precyzyjniej – agresywni) w stosunku do swojego ciała nie jesteśmy, stosując techniki jego ostatecznego unicestwienia? Jakoż: „Chirurgia estetyczna, kulturystyka, radykalne diety odchudzające, kultura cybernetyczna i wiele innych praktyk, szerzących się coraz bardziej, są niezbitym dowodem, że jeszcze nigdy dotąd ludzie nie maltretowali swojego ciała aż do tego stopnia, jeszcze nigdy nie cierpieli psychicznie aż tak bardzo z jego powodu, a to wszystko w imię podtrzymania młodości, piękna i przyjemności. Szczupłość, kiedy przechodzi w chudość, staje się ideałem zmierzającym do zaniku ciała”. Czy nie chcemy wszystkiego spróbować, zobaczyć, być wszędzie, gdzie dzieje się coś podniecającego, co nasze zmysły wprawia w stan szalonego tańca? Pisze L. Kołakowski: „Nieposkromiona żarłoczność jest fatalną skazą naszej cywilizacji. Konsumpcjonizm prawdopodobnie przeszkadza pojawieniu się w naszym umyśle rzeczy, których nie można pożreć. A mimo to te rzeczy wracają w tej czy innej formie – wiary albo ciekawości metafizycznej. Te impulsy wciąż nie są zniszczone, tkwią w naszej naturze od początku świata. Wszystko, co pobudza wiarę religijną, jest przeciwne konsumpcyjnej żarłoczności. Ale pytanie, czy wygra instynkt metafizyczny, czy żądza konsumpcji, jest nierozstrzygalne”.

         Jakoż Franciszek, syn Piotra Bernardone, bakcylem konsumpcjonizmu w jego najgorszej postaci był zarażony. Czyż z życia w chaotycznym i nienasyconym stylu nie korzystał (mając ku temu środki pieniężne i wszelkie inne)? Może odziedziczona po matce wrażliwość duchowa nie pozwoliła mu uchronić się przed stoczeniem się w wulgarny i prymitywny styl życia na pokaz. Może inne jeszcze sprawiły to przyczyny. Tego nie dowiemy się nigdy.

         Wiemy jedno: znudzony i zniesmaczony życiem, w obłędnym tańcu urojonego działania i pustej aktywności, kryzysem i (używając współczesnej terminologii) dezintegracją pozytywną dotknięty, znalazł siebie wpatrzonego w krzyż Chrystusowy w kościółku San Damiano. Wpatrywał się weń z taką intensywnością, w takim wyciszeniu, w wyniszczonego i znieruchomiałego Mistrza z Nazaretu, aż wreszcie dojrzał to, co zakryte jest oczom zbyt rozbieganym po świecie i nienasyconym. Wejrzał w Piękno Samo, które uzdolniło go do czynu twórczego. Braciom, którzy zakochali się w jego wizji, zakazał (z całą wrażliwością i delikatnością) oddawania się nauce czystej, studiowania dla samej satysfakcji rozkoszowania się wiedzą, podziwiania odsłanianych stopniowo obszarów myślenia. Tomasz z Celano w Życiorysie drugim zdanie jego przytacza: „Nauka u wielu ludzi wytwarza swoistą tępotę, mianowicie jakąś sztywność, która nie pozwala im nagiąć się do umiejętności służebnych”. Czyż jest coś gorszego niż naukowa tępota, niż delektowanie się spekulatywnymi sprawnościami swojego umysłu? – czyż takim spekulatywnym tępakiem nie był sam Hegel, myśliciel nad myśliciele? Ale też nakazał Biedaczyna: „chcę, aby wszyscy moi bracia pracowali i ćwiczyli swe umiejętności, a ci, którzy nic nie umieją, by uczyli się jakichś rzemiosł”. Wezwanie do pracy i produkcyjnej aktywności nie po to jest, by ziemię wypełnić porażającą i jazgotliwą obecnością homo faber, czyli człowieka – bezwzględnego eksploatatora ziemskich bogactw, zmierzającego do stopniowego unicestwienia i siebie i ziemi.

         Franciszek chce, by przez namysł i czyn, odsłonił się widok świata, jaki naprawdę jest. Bogaci, przedsiębiorcy, ludzie czynu wszelakiej maści, widzą tylko siebie, świat swoich wpływów i bezwzględnych zamierzeń. Nie dostrzegają tych, którzy na tym świecie żyją, a takie samo prawo do niego mają – ubogich i cichych. A takich dojrzał Franciszek w swoim zapatrzeniu się w ogołoconego Boga na krzyżu. Odsłonił się przed nim świat naprawdę istniejący. To w ten świat na serio należy się wpracować. To tam aktywność staje się ludzka, nie zaś anty - ludzka. Znakomicie całą rzecz wyczuła żydowska mistyczka, myślicielka ogromnego kalibru, S. Weil: „Wyrzec się możliwości myślenia w pierwszej osobie to tyle, co porzucić całe swoje mienie, aby pójść za Chrystusem. Całe mienie człowieka to cały wszechświat widziany z ośrodka, w którym ten człowiek stoi. Ludzie kochają bogactwo, władzę i pozycję społeczną, bo to wszystko wzmaga w nich  możność myślenia w pierwszej osobie. Przyjąć ubóstwo w dosłownym znaczeniu tego słowa, tak jak to zrobił św. Franciszek, to zgodzić się być niczym w rzeczywistości. ‘Kto chce się stać niewidzialnym, pewniejszego nad biedę nie znajdzie sposobu’ mówi ludowa piosenka hiszpańska. Zgoda na to stanowi najwyższy stopień ukochania prawdy”

         W świecie, w którym każdy chce być kimś, być niczym i nikim jest prawdziwą sztuką, godną artysty najwyższej klasy.
 
Ks. Leszek Łysień
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter