Dwa i pół złotego. Na tyle wyceniono mądrość. Ostatnio polecono mi pewnego autora. Niestety jego twórczość nie jest wznawiana, choć nakład pierwszego wydania wyniósł dwadzieścia tysięcy egzemplarzy. Współcześnie średni nakład książki plasuje się poniżej czterech tysięcy. Zmuszony byłem pobuszować po Internecie i tam zakupić książkę zapomnianego dziś twórcy. Każda kartka warta mniej niż grosz, czyli niemalże nic. Moim zdaniem pewnych zapisanych słów nie da się wycenić. Natomiast ktoś obliczył, że przesyłka będzie trzy razy droższa niż zakupiony przeze mnie egzemplarz. Wniosek taki, że dziś mądrość nie jest w cenie. Warto jednak zainwestować w transport, bo to on dziś generuje dochody.

Kiedyś wartość książki była zupełnie inna. Spisane słowa przechowywane były w świątyniach, bądź wielkich bibliotekach. Spisane w różnych językach i różnymi sposobami. W pewnym momencie większość książek zapisywano w języku starogreckim, bądź łacinie. Umożliwiało to czerpanie mądrości większej liczbie osób, choć trzeba zaznaczyć, że grono odbiorców było elitarne. Książki były tak cenne, że można było za nie w średniowieczu kupić wieś, albo i parę. Za księgę można było nawet zabić, o czym próbuje nas przekonać w swej powieści Umberto Eco. Książka zabija mnichów, gdyż powodowała u nich śmiech. A jak mawiał jeden z bohaterów powieści - czcigodny Jorge: „Śmiech to diabelski wiatr, który przekształca rysy twarzy i sprawia, że człowiek upodabnia się do małpy”. Pozwolę sobie nie zgodzić się z jego słowami.

Kolejny akapit zacznę od słów mej redakcyjnej koleżanki Basi: „Trudno mi sobie wyobrazić tygodnia bez książki, a co dopiero 365 dni... Trudno mi sobie wyobrazić, bo czytaniem książek nasycam wyobraźnię i karmię duszę”. Słowa te zrozumie tylko ten, kto zakochał się w czytaniu. Bez znaczenia jest to, czy wybieramy Dostojewskiego, czy Grocholę. Ważne, że pragniemy pożerać słowo za słowem. Balansujemy na pograniczu pomiędzy dążeniem do poznania zakończenia książki, a zawodem, że o to już dobrnęliśmy do mety. Za każdym razem, kiedy przeczytamy coś dobrego, czujemy wielki niedosyt.

Dlaczego martwimy się o poziom czytelnictwa? Czy to jakaś wrodzona troska o bliźniego? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, gdyż nigdy ten problem nie spędzał mi snu z powiek. Sądzę, że te alarmy pojawiające się co roku pokazują tylko porażkę państwa. Rządzący wskazują. Patrzcie! Dotujemy biblioteki, przymuszamy w szkołach do czytania. Dwoimy i troimy się, a mimo to ludzie tego nie doceniają.

Może tego wcale nie potrzebują? Łatwiej odpowiedzieć na pytanie: dlaczego ludzie nie czytają? Książki drukowane są w ekspresowym tempie. Co roku drukuje się, co raz więcej tytułów. Biblioteki stoją otworem i są z roku na rok lepsze i nowocześniejsze. Zatem nie chodzi o dostępność. Moim zdaniem książka człowieka nie parzy jak woda święcona diabła tylko wówczas, gdy ma z nią do czynienia od najmłodszych lat. Lecz tu nie chodzi o to, żeby regały uginały się od zakurzonego papieru. To rodzice muszą pokazać, że książka jest czymś atrakcyjnym. Nie ma innej drogi.

Dawno temu pewien człowiek zaproponował rozwiązanie problemu spadającego poziomu czytelnictwa w Polsce. Otóż należy każdą książkę opatrzyć krótkim napisem, analogicznie do tych, które widnieją na paczkach z papierosami. Oto niektóre z propozycji: „Czytanie zabija!”, „Chrońcie dzieci – nie zmuszajcie ich do czytania.”, „Czytanie książek może spowodować pogłębienie wady wzroku, a także nadaktywność mózgu”. Myślę, że eksperyment ten bazujący na pragnieniu tzw. zakazanego owocu mógłby poskutkować.

Zapoznałem się z nowym kanonem lektur. Odkąd pamiętam, kwestia ta powraca jak bumerang za każdym razem, gdy ktoś majstruje przy zmianach w edukacji. Trzeba pamiętać, że przez parę lat taki kanon nie obowiązywał. Nie będę się rozpisywał na temat zasadności istnienia takiego tworu, ale skoro już mamy obowiązkową edukację, to należy się jej bacznie przyglądać. Jestem nieco zaskoczony kształtem listy. Kiedy minister edukacji przyprawia się gębę zwolenniczki ciemnogrodu, to z niedowierzaniem można przeczytać, że dzieci będą czytać m.in. „Igrzyska śmierci”. Są też pozycje wszystkim dobrze znane od pokoleń. Czy mogłoby to wyglądać lepiej? Zapewne tak. Tyle, że ja nie roszczę sobie prawa do układania idealnej listy. Mnie cieszy, że ktoś dostrzegł taką formę jak komiks. Dzieci będą mogły poznać przygody „Kajko i Kokosza”. Z jednej strony przymus czytelniczy w szkole nie jest dobry, a z drugiej gdyby nie istniał, to kod kulturowy jakim się posługujemy, nie byłby pełny.

Pani Katarzyna Burda z „Neewsweeka” straszy katowaniem dzieci ”Panem Tadeuszem”, rasistowskim „W Pustyni i w Puszczy”. Namawia również dzieci do buntu: „Na miejscu dzieciaków większości z tych dzieł sama nie chciałabym czytać”. Gdyby mogła, to wzorem czcigodnego Jorge pożarłaby ten kanon niczym drugą księgę „Poetyki” Arystotelesa, byle nie dopuścić dzieci do wiedzy. Mam nadzieję, że jej wstręt do kanonu na czele z poezją Jana Pawła II nie przywiódłby jej do pomysłu samospalenia wzorem wspomnianego już tu mnicha.

autor: Paweł Czerkowski
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter