Mało się o nim mówi i pisze, a to ciekawy człowiek. Z wykształcenia fizyk, dla którego świat empirii staje się gruntem badań, a z drugiej strony człowiek pytający o coś więcej niż sama fizyka. Szukając bardziej gruntownie, chce wniknąć w świat, człowieka, w Boga. Nie po to bynajmniej, aby oznajmić z bystrością nauki słynne „eureka!”, ale po to, by uchwycić i podzielić się spostrzeżeniami o tym, co być może na co dzień omijamy. Osobą, o której myślę jest Marian Grabowski, z wykształcenia fizyk teoretyczny, a z zamiłowania profesor filozofii. Zajmuje się antropologią filozoficzną oraz aksjologią.

W zbiorach jego esejów Na obrzeżach sacrum znajduje się tekst, który doskonale koresponduje z tematem Bożego miłosierdzia. Tematem, który zdawać by się jest już wszechstronnie opisany, a jednak właśnie spojrzenie Mariana Grabowskiego rzuca nań kolejne światło rozumienia i inspiruje. Ten poszukujący fizyk zauważa, że George Orwell w swojej książce Rok 1984 ukazuje przerażającą wizję państwa totalnego. Opisane społeczeństwo jest zniewolone do końca. Machina państwowa, będąca swoistym aparatem bezpieczeństwa, oczywiście na usługach partii realizującej szaloną ideologię, chce podporządkować sobie człowieka w każdej jego aktywności. Wolność w myśleniu i działaniu staje się przestępstwem, a jedyną formą dozwolonej prywatności jest spontaniczna nienawiść do ludzi, którzy próbują się wyrwać z tej tyranii. Relacje międzyludzkie zostają całkowicie zniszczone. Bohaterowie powieści chcą stworzyć własny świat, w którym będzie miejsce na uczucie i relacje. Policja jednak skutecznie niszczy każde takie poczynanie. W takim świecie człowiek jest pozbawiony tego, co najbardziej o nim stanowi, a mianowicie wewnętrznej wolności. W książce nie pada słowo Bóg. Ludzie modlą się do wodza państwa. Tak stworzone totalne państwo staje na miejscu Boga.

Marian Grabowski tak komentuje ostatnią rozmowę bohaterów powieści: „Najprostszy poryw serca mówi: czemu opuszczacie się wzajemnie? Prawdziwa miłość dokonuje się w wierności, wbrew wszystkiemu każe trwać z tym, kogo kocham. Upadki trzeba wybaczać. Przebaczcie sobie waszą słabość. Ich jednak nie stać na gest wyciągnięcia ręki. Nie mogą być razem, choć krok ten wydaje się taki prosty. Co więcej ich wzajemne przebaczenie byłoby najpiękniejszym zwycięstwem nad piekłem, w którym żyją. Nie dochodzi jednak do tego, ponieważ oni nie przebaczają sobie samym. Więcej nawet, oni gardzą sobą za swoją słabość. Dumny człowiek, który sam sobie stanowi prawa, który decyduje o tym, co jest moralnie dobre, a co jest złe, człowiek, który stanął na miejscu, z którego przed wiekami wypędził Boga, ponosi w tym miejscu klęskę. Klęska zaś boga-człowieka musi być całkowita”. (M. Grabowski, Na obrzeżach sacrum, Poznań 1995, s. 101)

Widać tu doskonale, co dzieje się w relacjach międzyludzkich, kiedy wykreśla się z nich Boga. Człowiek staje wobec upadku, który całkowicie pozbawia go możliwości zmiany, a po chrześcijańsku mówiąc ‒ nawrócenia. Nie ma odwołania, które ukazuje wielkość przebaczenia i jakiegoś pozytywnego podejścia do poczucia winy. Co dzieje się w społeczeństwie, w człowieku, który odcina się od przebaczenia? Co dzieje się, kiedy to bóg-człowiek sam na sam spotyka się z własnym upadkiem? Czy nie zbliżamy się tutaj w stronę rozpaczy?

„Cóż bowiem ma począć człowiek ze złem, które odnajduje w sobie, jeśli ze swojego wnętrza wykreślił Boga” – pyta Grabowski. Ze złem, które jawi się zawsze człowiekowi jako niezmywalna skaza na rzeczywistości? Nawet „przebaczam” bliźniego, nawet pełne zadośćuczynienie nie zaciera w zupełności winy. To może uczynić tylko Bóg. Jego zaś nie ma. Nie ma Tego, który naprawdę jest w stanie przebaczyć człowiekowi pożenione zło, zmyć z niego winę. Winę, która nie jest stanem chorobowym ludzkiej psychiki, ale najbardziej człowieczą przypadłością. To dzięki uznaniu swojej winy człowiek może zacząć żyć od nowa. Żal i skrucha to prawdziwe i jedyne źródło wszelkiej ludzkiej metanoi”. (M. Grabowski, Na obrzeżach sacrum, Poznań 1995, s. 101)

Wracając do myśli o miłosierdziu, nazwanym nieprzypadkowo Bożym. Książka G. Orwella Rok 1984 oraz przemyślenia M. Grabowskiego odsyłają mnie do słów, które Jan Paweł II tak często cytował: „Nie zazna ludzkość spokoju, dopóki nie zwróci się do źródła miłosierdzia mojego" (Dz. 699).

Budując świat wiary w nieograniczoną moc człowieka, wyzwolonego przez samego siebie z myślenia religijnego, człowiek ogranicza sobą swoją własną wolność, w imię której wykreślił Boga. Co wtedy dzieje się z ludźmi? Są niewolnikami swoich błędów, upadków, win, wchodzą w coraz większe zniewolenie swojej grzeszności i słabości. Człowiek zaczyna gardzić sobą za swoją słabość. Zaczyna nienawidzić siebie za swoje upadki. Doskonale czujemy, że jest to droga do rozpaczy.

Kiedy dzisiaj stawiamy sobie pytanie o miłosierdzie, to wyraźnie widzimy, że to właśnie pochylenie się Boga nad upadkiem – grzechem jest siłą wskrzeszającą nas na nowo do życia. Grzech nas zabija dla Boga, dla bliźniego, ale także dla nas samych, o czym rzadko myślimy, a często to odczuwamy. Być zabitym dla siebie samego, nie mieć w sobie siły nowego spojrzenia, to wejść w labirynt poczucia winy i przegranego życia. Ocalenie idzie do człowieka przez prawdę, która wyzwala i uczy spojrzeć na nowo na samego siebie z miłością, a to jest chyba najtrudniejsze po upadku. Odzyskać szacunek dla siebie. Pozwolić przyjąć w swoim życiu przebaczenie Boga, przebaczyć innym, a tym samym odzyskać miłość wobec swojego życia. Bez Boga – Boskiego jest to niemożliwe, gdyż bóg-człowiek przebacza pod warunkiem, a Bóg – Miłość wybacza w prawdzie, czyniąc człowieka wolnym wobec przeszłości.

Ks. Tomasz Sroka

Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter