Jan Twardowski nie był człowiekiem walki, inne sobie postawił zadanie. Nie chciał nikogo pokonywać, zwyciężać, tryumfować, nad kimkolwiek panować. On chciał w tych, którzy ulegali omamom grzechu obudzić coś, czego człowiek, choćby nie wiem jak chciał, nie jest w stanie w sobie zabić. Poeta ksiądz nie chce człowieka nawracać, jak sam mówi, nie chce go na nowo stwarzać, bo nie wierzy w możliwość całkowitego zniszczenia ludzkiej natury przez nawet największe zło - tak księdza Jana określa ojciec Wacław Oszajca.
Przyznam, że zawsze bliskie były mi styl i duch poezji księdza Jana. Szczególnie przemawia do mnie chyba dlatego, że ukazuje pokorę Boga i pięknie posługuje Słowu - nie jako głośny herold wołający i grzmiący, ale jako ten, który nie złamie trzciny nadłamanej i nie zgasi knota o nikłym płomieniu. Słowo poezji tak mocno przeniknięte duchem Ewangelii nie powala człowieka, nie obnaża grzechu samym tylko prawem, ale niesie coś, co pozwala nawet leżącemu w bruzdach swoich grzechów usłyszeć: nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale tych, którzy się źle mają.
Takim obrazem, który wybija człowieka z tryumfalnego myślenia o Bogu jest scena umycia nóg przez Jezusa Apostołom. Bóg uklęknął przed człowiekiem z miednicą wody i ręcznikiem. I właśnie ten moment dał, jak myślę, księdzu Janowi natchnienie do wiersza:
Bóg wszechmogący co prosi o miłość
tak wszechmogący że nie wszystko może
skoro dał wolną wolę
miłość teraz sama
wybiera po swojemu
to czyni co zechce
Bóg co prosi o miłość
rozgrzeszy zrozumie
Wszechmoc wszystko potrafi
więc także zapłacze
Wszechmogący gdy kocha najsłabszym być umie
/Ks. Jan Twardowski/
Potrzebny jest duch poety, aby ukazać Boga proszącego człowieka o miłość. Człowiek człowieka o miłość nie może prosić, bo co to za miłość? Bogu zostaje tylkolub aż prośba, błaganie. Skoro mamy wolną wolę wybieramy po swojemu, a Bóg z miednicą w ręku przy naszych nogach prosi o miłość. To nie jest miłość wielkich współczesnych narracji. To jest czyn, to jest pochylenie, to jest służba. Zadziwiające, że Bóg nie przychodzi z wielkim przemówieniem, apologią swojego istnienia, ale przychodzi, przynosząc samego siebie w darze człowieczeństwa. Jest w nas taka pokusa Boga silnego siłą ludzką i ludzkim sposobem rozwiązywanie spraw. Takiego Boga z miednicą w ręku odrzuca człowiek religijny. Tylko dlaczego? Ciekawą odpowiedź podsuwa genialny w swoich refleksjach Benedykt XVI. W książce Jezus z Nazaretu pisze: "Cóż więc takiego właściwie przyniósł nam Chrystus, jeśli nie zaprowadził światowego pokoju, powszechnego dobrobytu dla wszystkich, lepszego świata? Co nam przyniósł? Odpowiedź brzmi całkiem prosto: Boga. (…) Przyniósł Boga; teraz znamy Jego oblicze, teraz możemy Go wzywać. Teraz znamy drogę, którą jako ludzie mamy obrać na tym świecie. Jezus przyniósł Boga, a tym samym prawdę o naszym „Dokąd” i „Skąd”; dał nam wiarę, nadzieję i miłość. Jeśli uważamy, że to za mało, to tylko z powodu zatwardziałości naszego serca. Tak to prawda; władza Boga jest cicha na tym świecie, jest władzą rzeczywistą i trwałą. Jest władzą cichą, czyli władzą nie według kanonów tego świata, ale władzą, która miłując i przebaczając, porywa ludzkie serca. Tyle, że to panowanie rozgrywa się w cichości spotkania człowieka z Bogiem. Jezus przynosi nam oblicze Boga zwróconego w stronę człowieka na manowcach, na marginesie życia społecznego i religijnego."
Taki Bóg - jak powie nasz poeta - jest najsłabszy właśnie wtedy, gdy kocha. Nie posiada urzędów, aparatów partyjnych, poprzez które mógłby przynaglać do zainteresowania sobą. To taka miłość wystawiona ciągle na brak wzajemności, miłość wciąż jeszcze niekochana…
zatrzymał się
cień pod oknem
nade mną chmury wędrowne
udam że mnie nie ma
zapomnę
puka
znów nie otwieram
myślę: późno ciemno.
Kto? - pytam wreszcie
Twój Bóg zakochany
z miłością niewzajemną
/Ks. Jan Twardowski/
Stawiam sobie pytanie: czy jestem gotowy przyjąć takiego Boga? Czy nie ma we mnie przypadkiem pokusy wizji Boga tryumfatora i zwycięzcy, który miłując, jest najsłabszy? Nakłonić innych do Boga, a nie zafascynować, przedstawić całą apologię, wyłożyć wszystkie dowody na Jego istnienie i odebrać medal za nawracanie - czy nie miotają nami takie pragnienia? Na szczęście mamy wiele wzorców takich osób, którzy mieli tak bogate człowieczeństwo w spotkaniu z Ewangelią, że nie tyle poszli nawracać siłą swojego słowa, ale z miednicą w ręku upadli przed Bogiem obdartym w człowieku.
A do czego my jesteśmy zaproszeni? Myślę, że do tego, by odkrywać Boga upadającego i bezbronnego przed ludzką wolnością. Nie jest to nigdy Bóg przegrany, bo milczący i cichy. Do miłości nie zaprasza się wielkimi słowami, zresztą czas wielkich narracji minął. Bóg upadający i proszący o miłość jest Bogiem czułego gestu, dotyku miłości, Bogiem z chlebem w ręku. Jakże bardzo dziś potrzeba nam w Kościele na nowo odczytać takiego właśnie Boga – zakochanego w człowieku.
Ksiądz Tomasz Sroka