Nie chciałbym pisać kolejnego wielkiego eposu o Karolu Wojtyle, którego właśnie najbardziej tak lubię nazywać i tytułować. Piszę o rzeczy bardzo ukrytej w człowieku, szczególnie ukrytej w postaci kogoś, kto każdego dnia jest niejako pochłonięty przez tłumy. Czytając ostatnio książkę, w której nie myślałem znaleźć nic szczególnego o Wojtyle, przypadkowo natrafiłem na fragment, który natchnął moją myśl.

Sprawił to Waldemar Łysiak, który w swojej książce pt. Wyspy bezludne opisuje fenomen Karola Wojtyły. I jak już zaznaczyłem, wydobywa z Niego coś, co jest każdemu z nas bliskie, a zarazem bardzo osobiste – samotność. Pytam sam siebie, czy ten człowiek był samotny? Nie, to nie możliwe, tyle ludzi wokół Niego.

Łysiak pisze: (…) przez nadludzką samotność mimo tłumów; przez bieg, który nie prowadzi do zwycięstwa; mimo wysiłku, przez konieczność reprezentowania całego Kościoła; mimo że w sercu tkwi własny kraj – ten pontyfikat jest tragiczny. Jest przepojony tragedią. Na zewnątrz tego nie widać. Widać niekończące się podróże, stanowiące metodę, którą przyjął.

Dawno nie udało się komuś zaskoczyć mnie czymś odkrywczym i nowym w spojrzeniu na Wojtyłę. Człowiek nosi gdzieś głęboko w sobie to poczucie samotności, które nie jest osamotnieniem, czyli brakiem obecności ludzi wokół siebie, ale jest przeżywaniem życia gdzieś w głębi swojego jestestwa z samym sobą. Tłumy, które oblegają człowieka są wyrazem przylgnięcia do człowieka, z którym dobrze być i którego słowa budują nas od wewnątrz. Po takim spotkaniu chce się żyć. Wojtyła to czynił swoim bogatym człowieczeństwem, budził uśpione pokłady dobra w człowieku. Budził - to słowo jakoś najbliżej dla mnie opisuje Jego życie. Co więcej, nawet Jego śmierć była paradoksalnie obudzeniem naszego życia.

Pamiętajmy, że tłumy odchodziły, mijały spotkania i wracał Wojtyła do siebie samego. Tragiczność człowieka, który żyje w zetknięciu się dwóch światów. Z jednej strony rzesze ludzkie, a drugiej samotność. Ile kosztuje owo, jak się to ładnie nazywa, poświęcenie dla… wie ten, kto wieczorem wracam do siebie. Łysiak pisze, że nie była to zwykła samotność, ale nadludzka, czyli otwarta na coś więcej i na Kogoś. W tym momencie musiałbym napisać cały epos o życiu religijnym, o rozmowie z Bogiem Wojtyły, to już zostało uczynione. Moja myśl biegnie właśnie w stronę tej tragiczności życia przed innymi i dla innych.

Wcale nie jest łatwo codziennie stawać wobec wielu innych i mieć poczucie spełnienia swojego życia. Tłumy i lgnący ludzie mogą w nas szybko stworzyć mur i chęć ucieczki. Tłumy kuszą bo dają poczucie audytorium, którego przecież człowiek jest spragniony. U Karola Wojtyły jest inaczej. To właściwie Jego samotność, a mówiąc jeszcze inaczej- przeżywanie dramatyczności ludzkiego życia dają inną perspektywę spotkania z tłumami, rzeszami ludzi. Jego samotność pozwala mu odkrywać osamotnienie innych. Widzi tłumy, ale rozmawia z jednostką, z konkretnym człowiekiem. To dramatyczność pozwala mu wczuć się w życie i położenie drugiego. Samotność Wojtyły jest dotknięciem ludzkiego życia, zrozumieniem jak często człowiek przeżywa swoje życie w osamotnieniu wobec i obok innych.

Trudno mi to zrozumieć, ale właśnie dotknięcie dramatyzmu naszego istnienia pozwala w zupełnie inny sposób, w nowej perspektywie dotknąć ciężaru ludzkiego życia. Wojtyła dotykał życie życiem i Jego człowieczeństwo było bogate owym dramatyzmem samotności, dzięki której był i jest bliski ludziom.

Ks. Tomasz Sroka
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter