fot. https://pixabay.com/pl/


„Nasze słowa stają się bezdomne”
/cyt. za: Tadeusz Różewicz, nie wypowiedziane/
 
Bezdomności mowy doświadczamy co krok. Misternie tkamy naszą rzeczywistość z wielkich słów – krzycząc, śpiewając albo dokładnie deklamując hymny, zobowiązania i przysięgi. Nie uświadamiamy sobie, że słowo, które miało się stać przestrzenią spotkania zostaje ostatecznie często pustym dźwiękiem, zapisanymi sylabami i zgłoskami. Ileż w nas i wokół nas takich pustych spotkań samych tylko dźwięków, które bez zadomowienia stają się cymbałem brzmiącym?Zatraciliśmy dziś poczucie wagi słowa i dlatego tak często jest ono tylko splotem językowym, zestawieniem liter poukładanych w słowo. Pragnienie ucieczki od takiej mowy, która staje się mniej lub więcej sztuką retoryki jest wielkie.
 
Słowo potrzebuje zadomowienia. Słowo potrzebuje ciała, które pozwoli mu się narodzić nie tylko w dźwięku, ale przede wszystkim we wnętrzu ludzkiego życia. Współczesna tzw. wielka narracja jest przekazem słowa wyprodukowanego zgodnie ze schematem technik retorycznych. Słowo natomiast potrzebuje narodzin, trudu macierzyńskiego noszenia, aby następnie urodzić się w bólu i oddać najgłębsze zamyślenie nad ludzkim światem. Potrzeba więc doświadczenia ciężaru świata i człowieka, żeby w zetknięciu się z nim i całą gamą problematyczności zrodzić słowo, które może być tylko i aż dalekim cieniem dotykającym tego, co najgłębsze i najbardziej ludzkie. Boję się tych, którzy swoim słowem tworzą dokładne opisy tego, co nieuchwytne: życia, dobra, zła, śmierci, cierpienia. Boję się tych, którzy już wszystko nazwali i dopowiedzieli swoim słowem, orzekając o całym świecie. Macierzyństwo słowa, które rodzi się w bliskości przebywania człowieka ze samym sobą wobec całego misterium ludzkiego istnienia jest istotą. Za mało w nas samych wypowiadamy słów, które rodzą się w refleksji, ale tylko z potrzeby zabrania głosu. Trzeba pozwolić słowu na macierzyństwo. Dać mu swoje wnętrze, co więcej – ze sobą wchodzić w świat i jego meandry, nie tylko jako rzecznik poproszony o słowo, ale jako ktoś, kto sobą smakuje świat.
 
Dać słowu dom to także pozwolić, aby budowało przestrzeń zamieszkania dla drugiego. Takim zestawieniem słów, które dziś straciło ów wymiar jest stwierdzenie „kocham cię”. Wyznać miłość to pozwolić słowu zadomowić się w życiu drugiego. Z miłością wiąże się pragnienie zadomowienia, pragnienie otwarcia swojego życia na innego. Człowiek żyje, kiedy w drugim może znaleźć dom, czyli miejsce, gdzie słowo znajduje przestrzeń życia. To dokonuje się w ludzkim doświadczeniu miłości, kiedy słowo stwarza nową przystań życia, kiedy słowo nie jest puste, ale zrodzone właśnie w macierzyńskim dorastaniu. To właśnie słowa, które nie boją się przyjąć na siebie ciężaru życia łączą ludzi, bo stają się czymś więcej niż zgłoskami. Dramat człowieka zaczyna się wówczas, kiedy słowo „kocham” staje się bezdomne, kiedy nie znajduje domu w życiu drugiego, kiedy po czasie jest wyrzucone za próg. Zostaje wtedy człowiek z wypowiedzianym słowem, które nie znalazło domu – miejsca dla swojego życia.
 
Bóg chce zadomowienia w naszym życiu. Stając się człowiekiem, właśnie w nim znajduje miejsce na swoje zadomowienie, na swój akt miłości, nie w jakimś miejscu czy czasie – w człowieku. A my ciągle nieudolnie, z niedojrzałym słowem wypowiadamy: „kocham Cię, Boże”, przez co szukamy bezpiecznej przystani w naszym życiu. Wypowiadamy słowa modlitw, aby dzięki nim coraz bardziej być w Bogu, który jest domem dla naszego życia. Słowa te mają moc otwierania innej perspektywy – bycia w środku Życia, które ożywia. Warto też jednak uświadomić sobie, że Bóg również przeżywa dramat, kiedy ze swoją miłością zostaje na progu naszego życia, kiedy Jego słowo nie znajduje domu w naszym życiu. Jest to jednak zarazem dramat, w którym ukazuje się cierpliwe czekanie, aż Słowo znajdzie dom – i to jest Miłosierdzie.

- ks. Tomasz Sroka
 
 
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter