O Duchu Świętym próbować cokolwiek napisać, to tak, jakby żywić chęć schwytania w sieć wiatru, podmuchu, wichru nieokiełznanego, to tak, jakby ciszę wyrazić dźwiękami, jakby w dźwiękach próbować wyłowić ciszę. A jednak… Z jak ogromnym wyczuciem pisał R. Brandstaetter w Kronikach Assyżu, że milczenie może być kształtem muzyki, zaś muzyka może być również kształtem milczenia. Muzyka pełnią swojego piękna nie wybrzmi inaczej, jak z milczenia, które jest już brzemienne dźwiękami, które jest gotowe, by wybłysnąć symfonią. Zaś z doskonałej muzyki, z samego jej dna, można wysłyszeć przejmujące, dogłębne, inspirujące milczenie.
Duch Święty, terminami określany Pneuma (po grecku), Spiritus (to po łacinie), Ruah (po hebrajsku) zawiera w swoim obszarze znaczeniowym coś poruszającego, żywego, tchnienie, powiew, oddech, ale też dynamizującego, inicjującego wszelki ruch, dzianie się, myśl, która rozbłysła, jak błyskawica, rozpaliła proces myślenia. Zatem próba (nieporadna jakże) uchwycenia choćby na moment wichru i ognia, błyskawicy i pożaru, które są metaforami Ducha Świętego, jest już z Jego inspiracji, jak z Jego dynamizującej wszystko żywości jest myśl, ład, struktura, która czyni możliwym myślenie. Któż zdoła wyśledzić drogi Ducha Świętego, kto nakreśli strategię Jego działania? Wieje kędy chce, idzie dokąd sam zamierza, własnymi, sobie wiadomymi kierując się poruszeniami. Świat ze swoimi zamysłami i strategiami prognostycznymi, przemyślnością i przenikliwością jest jak dziecko we mgle wobec otchłannej i pełnej dynamizmu głębi Ducha Świętego.
Mocą wyobraźni wejdźmy do miejsca, gdzie znajdowali się apostołowie (jakieś tajemnicze to samo miejsce w Dziejach Apostolskich). Coś pewnie kombinowali w tym miejscu unieruchomieni, strategie przemyśliwali („malutki los naparstkiem pili” „serca suche mieli jak orzeszek” – to Szymborska), ale tak naprawdę nie wiedzieli, po co na tym świecie są. Obszar widzenia ich otępiałych mózgów nie sięgał dalej, niż biologiczny instynkt samozachowawczy, przetrwania nieważne jakiego i w jakim stylu (taki ewolucyjnie sprytny proceder, zawsze gotowy przystosować się, zachowując strzępy neuronowych wegetacyjnie sprawnych sekwencji komórkowych). Relacjonuje autor Dziejów Apostolskich: „Nagle dał się słyszeć z nieba szum, jakby uderzenie gwałtownego wiatru, i napełnił cały dom, w którym przebywali. […] I wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym, i zaczęli mówić obcymi językami, tak jak im Duch pozwalał mówić”. W jednym momencie zmienia się wszystko. Wieje wichura Ducha, otwierają się umysły, które znajdują odpowiednie słowo, myśl, za którą idzie wyraziste, ale wcześniej nie dające się przewidzieć działanie. Oto ogień Ducha.
Kiedy chrześcijaństwo niebezpiecznie dosyć i szybko oswajało się ze światem, ale jeszcze zmysł na Ducha Świętego miało wyczulony (początek V wieku), barbarzyńskie plemiona pod wodzą Alaryka spustoszyły Rzym, wieczne miasto, które miało przetrwać wszelkie kataklizmy świata i ostać się w swojej wspaniałości i niedostępności. Ale oto legło w gruzach. Rzymianie przerażeni kataklizmem, wtrąceni w bezdenną rozpacz oskarżali chrześcijan, że Bogiem swoim obrazili panteon bogów rzymskich, a ci taką karę krwawą sprowadzili na renegatów, którzy chrześcijaństwo przyjęli. Świat wypadł z zawiasów, ponieważ nie zachował struktur dotychczas sprawdzonych i stabilność gwarantujących. Wówczas Duch Święty przemówił przez św. Augustyna (dobrze, że miał przez kogo przemówić!) w te mniej więcej słowa: wszystko, co światowe, prędzej czy później musi się rozpaść, struktury przez człowieka wzniesione, choćby najprzemyślniejsze, przez człowieka też będą rozbite w drobny mak. To nie bogowie rzymscy zemścili się na Rzymianach, że ci ich porzucili. To niewydolność ludzkich urządzeń nie oparła się gwałtowności najeźdźcy. Zatem nie trzeba trzymać się staruszka świata, który ma zadyszkę, który ledwo już dźwiga swój własny ciężar. Uchwycić się trzeba żywiołowego dynamizmu Chrystusa, który mocą swego Ducha porywa ku górze, ku życiu, ku nowym przestrzeniom.
Kiedy dobry i mądry Jan XXIII zwoływał Sobór Watykański II (a czas był na to najwyższy), Kościół w struktury światowe tak wrósł, że nieodróżnialny był od innych partii i frakcji przeróżnych. Przerażony o swój stan posiadania (a miał o co!), nie chciał słyszeć o żadnych zmianach. Zamiast na wiew Ducha Świętego wolał tysiąckrotnie zdany być na upiora swojego własnego (cynizmu, pragmatyzmu, chciwości i bezduszności). Kiedy pytano z ironią Jana XXIII, po co ruch, po co niepokój, w jakim celu ruszać ospałe cielsko Kościoła zadomowionego w świecie biznesu, układów politycznych, otworzył okna pomieszczenia, w którym rozmówcy się znajdowali, dając tym samym do zrozumienia, że zatęchły gmach Kościoła trzeba wywietrzyć, ogniem Ducha Świętego wypalić, ożywić wichurą ożywczą i Chrystusową.
Boimy się wypalającego dynamizmu Ducha Świętego jako tej siły, która w niwecz obraca nasze pedantycznie konstruowane plany, prognozy i zamierzenia. Nasze podstępne działania i dyplomatyczne gierki. Pisze mistrz Gałczyński:
Przebacz Panie:
za duży wiatr na moją wełnę;
ach, odsuń swoją straszną pełnię;
Nie może podołać poeta trudnym drogom, którymi Duch Święty prowadzi słabego i podatnego na zdrady człowieka. Ale czuje intuicyjnie powagę wyzwań. Wie, że Duch Boga to nie żaden dyplomata i perwersyjny bądź zdroworozsądkowy pragmatyk. To wyzwoliciel, choć poddanie się jego wichrowym i burzowym działaniom może zaboleć:
A kiedy minie Twoja burza,
czy przyjmiesz do Twych rajów tchórza?
Jedno nie budzi w poecie wątpliwości. Ucieczka przed trudną ogniową próbą Ducha Świętego jest po prostu tchórzostwem.
Kościół w Polsce stanął przed próbą, która może być articulus stantis et cadentis Ecclesiae, jego dalszym być albo nie być. Chodzi o nieludzkie (czy trzeba aż używać słowa anty-ewangeliczne?) pedofilskie skandale ludzi Kościoła, całą siatkę ukrywania, maskowania tych bestialskich działań. Jak na komendę pojawia się cała wyrafinowana bardziej czy mniej strategia działań na miarę skorumpowanej instytucji (list przeprośny, bicie się w piersi – cudze częściej niż własne, nakazowa lektura żałosnej epistoły, nieporadne próby uporania się z własną indolencją, itp.). Cz. Miłosz w wierszu Veni Creator modli się w te słowa do Ducha – Ognia (to nie wymaga komentarza):
Zbudź więc jednego człowieka, gdziekolwiek na ziemi
(nie mnie, bo jednak znam co przyzwoitość)
i pozwól abym patrząc na niego podziwiać mógł Ciebie.
Ks. Leszek Łysień