Nie daj sercom skurczyć się do zaciśniętych pięści (S. J. Lec)

 Jako motto przywołałem jedną z wielu myśli nieuczesanych Leca. Błyskotliwy i przenikliwy obserwator życia społecznego i wszelkiego innego błaga siłę wyższą, by nie dopuściła do tego, co niedopuszczalne: niech chroni człowieka od spazmów nienawiści, płycizny, wulgarnego panoszenia się zwłaszcza w sferze publicznej, zacięcia i zakleszczenia się w najniższych instynktach odzwierzęcych, co w wypadku człowieka żenujący i wstydliwy daje obraz.

My już wiemy, iż aby to się nie stało, potrzebny jest człowiekowi jak powietrze do oddychania śmiech, nie byle jaki jednak śmiech, ale poważny, filozoficzny. Śmiech poważny (zdawałoby się wyrażenie sprzeczne samo w sobie) jest takim rodzajem śmiechu, kiedy człowiek niewspółmierności doświadczywszy między swoimi marnymi aspiracjami i zabiegami o własne ego zaistnienie, podkreślenie i utrwalenie swoich myślątek (karłowatych, pełzających podrygów spazmatycznych swojego mózgu) a ogromem i nieskończonością rzeczywistości, która drwi sobie z ludzkich spektakularnych popisów na miarę skarłowaciałego świata, doznaje kontrastu tak szokującego, że terapią może być już tylko śmiech.

A budzą taki śmiech filozofowie, którzy intelektualnie zdają się przerastać niepomiernie ludzi kondycji pospolitej, a zachowują się i wyrażają jak pierwszy lepszy trochę rozgarnięty zapijaczony włóczęga bezdomny (czyli człowiek rezydencjalnie elastyczny – jak chce język politycznej poprawności). Starożytni myśliciele warczeli na siebie jak psy, wyklinali siebie i wszelkimi sposobami dogryzali sobie, żadnej okazji nie pomijając. Kiedy przejdziemy do czasów nam bliższych, takie same złorzeczenia wzajemne posłyszymy, dobywające się spod pióra i z ust awangardy rodzaju ludzkiego. Oto Thomasius, znany profesor filozofii z Lipska, wielkiego Spinozę (wybitny XVII – wieczny filozof żydowski) nazywał „pismakiem, odczuwającym wstręt do świata”, „bluźniącym arcy – żydem” i „dokumentnym ateistą”, a do tego jeszcze „okropnym monstrum”. Inni zaś, pewnie instynktem stadnym gnani, podobnie mu złorzeczyli, mianując go a to : „głupim diabłem”, „ślepym krętaczem”, „zaślepionym półgłówkiem”, „szaleńcem, który zasłużył sobie na dom wariatów”, „filozoficznym żebrakiem”. Krótką wystawił recenzję Leibniz jednej z książek Spinozy: „nieznośnie bezczelne pismo, przerażająca książka”. Gdybyż w tych inwektywach było jeszcze chociaż odrobinę prawdy, jak w recenzji owej poczynionej z okazji wydania tomiku poezji soc – realistycznej: „Poetę tego cechowało szlachetne ubóstwo myśli”.

Pewien profesor teologii wyrzucał gorzko Opatrzności, że zezwoliła na pojawienie się takiego człowieka jak Wolter. Ten zaś, niewiele sobie robiąc z nienawiści, jaką wzbudzał zwłaszcza wśród arystokracji czy kleru, wyrażał swoje upodobanie do zabawy i śmiechu szyderczego tymi słowami: „Bóg powołał nas na świat, abyśmy się bawili. Wszystko inne jest płaskie, wstrętne i żałosne”.

Znane są ataki, jakie pod adresem Hegla, mędrca berlińskiego, podejmował A. Schopenhauer (niemiecki filozof, piewca pesymizmu). „Hegel, płaski, bezduszny, obrzydliwy, nieuczony szarlatan, który z bezprzykładną bezczelnością bazgrał niedorzeczności i nonsensy, ogłoszony mędrcem przez sprzedajnych popleczników i uważany za takiego przez głupców”. To jednak nie koniec obelg. Hegel to „ubożuchny dobrodziej”, „duchowy Kaliban”, „mąciciel głów”, „nauczyciel absurdów” o „fizjonomii piwożłopa”. Jego filozofia to „puste gadulstwo”, „bezmyślny galimatias”, „filozoficzna błazenada”, „gryzmolenie pozbawionych sensu, szaleńczych słownych tkanin, jakie dotychczas słyszało się tylko w domach wariatów”. Nie inaczej wyrażał się też o Fichtem, nazywając jego tezy filozoficzne „sofizmatami”, „magicznymi sztuczkami” i „tere fere”. Sam Schopenhauer przekonany był o swojej sławie i niezrównanym znaczeniu swojej myśli. Postanowił tedy konkurować z Heglem, którego wykłady cieszyły się ogromnym powodzeniem. Postanowił wygłaszać swoje prelekcje w tym samym czasie, co jego wróg intelektualny. Już po pierwszym semestrze zmuszony był wykłady zawiesić, ponieważ sala wykładowa świeciła pustkami. Powinien był się tym niezbyt mocno przejąć, jako że powtarzał nazbyt często, iż „gardzi ludzkością”. W sypialni miał zawsze w pogotowiu naładowaną broń, a swoje dobra ukrywał w najciemniejszym kącie mieszkania. Nigdy nie golił się u balwierza ze strachu, iż ten mógłby mu podciąć brzytwą gardło. Panicznie obawiał się nadmiernej bliskości innych ludzi (mógł wtedy posunąć się nawet do rękoczynów). Pewną zacną szwaczkę, która przeszkadzała mu swoją paplaniną, rzucił tak mocno o ziemię, iż przyprawił ją o trwałe kalectwo, wskutek czego ku swemu ubolewaniu, do końca życia musiał wypłacać jej rentę. Przykład mędrców poucza nas zatem, że od wzniosłości do śmieszności oddziela nas tylko jeden krok.

I tak śmiesząc nas, obrzucają się wielkimi umysłami obdarzeni luminarze wszelkiej ludzkiej scencji, inwektywami z rynsztoka rodem, a zachowują się jeszcze gorzej. Czy nie winien nas o smutek raczej przyprawiać taki stan rzeczy? A jednak... Pytał (chyba retorycznie) Lec: „Czy wszystkie chwyty są dozwolone, by chwycić za serce?” Pewnie nie wszystkie. Ale gdy podglądamy umysły niepospolite do krotochwili zdolne i na śmieszność się wydające, sami dochodzimy do przekonania, że Stwórca ich wszystkich ogromne musi mieć poczucie humoru i chce nasze serca śmiechem porywać, również za ich sprawą. C.D.N.

 

Ks. Leszek Łysień

Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter