/fot. pixabay/

Chrystus zapytany przez ucznia w nakreślonej przez Ewangelię na niedzielę dzisiejszą scenie, ile to razy mam przebaczyć, jeśli brat mój zgrzeszy przeciwko mnie, krzywdę mi wyrządzi, cierpienie zada, i czy aż siedem razy (to znaczy od czasu do czasu), daje odpowiedź szaleństwa pełną: przebaczać należy zawsze. Jakby Mistrz z Nazaretu chciał powiedzieć, iż przebaczenie stać się ma swoistym habitus człowieka, a z języka łacińskiego słowo to przetłumaczone zostało pięknie na język polski jako sprawność. Mam być sprawny w przebaczaniu, mam być nieustannie gotów do aktów, które zdają się przekraczać możliwości pokrętnej natury człowieka.

Ziemia od jakiegoś czasu zdaje się coraz bardziej kurczyć i to wcale nie z powodu rosnącej w postępie geometrycznym liczby ludzi, ale z racji kumulujących się i eksplodujących raz po raz nienawiści, zawiści, emocji negatywnych, które nie rozpływają się w nie do ogarnięcia przestrzeniach kosmicznych, ale w relacjach międzyludzkich osadzają się niczym cholesterol w ścianach naczyń krwionośnych. Wiemy, że kiedy już zbierze się tego sterydu nadmiar, eksploduje to miażdżycą, serca zawałem, śmiercią wreszcie. Nie mamy pojęcia jak rośnie zapiekła nienawiść, urazy niewybaczone, hodowane z upodobaniem i pielęgnowane jak najcenniejsza roślina. Wiemy jak pęka nagromadzona energia negatywna. W pięknej powieści Rodzina Thibault francuski pisarz R. M. de Gard dokonuje podsumowania pierwszej globalnej katastrofy XX wieku – pierwszej wojny światowej: „Ta wojna (zresztą każda wojna) nie ma nic z bohaterskiej epopei. Jest okrutna i rozpaczliwa. Nadchodzi jej koniec. Ludzkość budzi się z niej jak z koszmarnego snu, oblana potem przerażenia. Bohaterskie czyny, do których pchnęła ludzi, utonęły w ogólnej grozie. Prowadzono ją na dnie okopów, w krwi i łajnie. Z odwagą płynącą z rozpaczy, z obrzydzeniem do odrażającego dzieła, które trzeba było doprowadzić do końca. Zostawiło wyłącznie ohydne wspomnienia”. A przecież zaczęła się tak, jak zawsze katastrofy takie się zaczynają: złe spojrzenie, podejrzliwość, potem utrwalający się negatywny, obrzydliwy, potęgujący się nienawiścią obraz. Ludzi zaczynają dzielić mury uprzedzeń, przeświadczeń, plotek urastających do rangi aksjomatu – twierdzenia nie podlegającego wątpieniu, niewzruszonego. Wreszcie rodzi się pytanie: czy ktoś taki ma prawo być na tym świecie, czy taki potwór nie zasługuje na unicestwienie, eliminację? Potem pojawia się już pewność: świat bez niego będzie niepomiernie lepszy. Rozkręca się koło zamachowe zbrodni, przemocy, zadawania ciosów, lejącej się strumieniami krwi.

Z dzisiejszej Ewangelii wybrzmiewa wezwanie człowieka do dyspozycyjności w przebaczaniu. Wezwanie to ma rangę objawienia. Z prawdami objawionymi się nie dyskutuje. Należy je przyjąć, ze względu na autorytet Objawiającego, czyli Boga. Objawienie jest jak wichura, która wstrząsa językiem i myślą. Prawda objawiona nie jest jednak po to, by ją poddawać procesowi analizy językowej, bądź testowi logiki formalnej, dialektycznej czy innej. Należy po prostu pozwolić jej wstrząsnąć naszymi przyzwyczajeniami, nawykami, behawioralną płaszczyzną naszego bytu. Objawienie rodzi wiarę, ale jednocześnie jest dopełnieniem wiary. Objawienie i wiara warunkują się wzajemnie. Wiara „wie”, że aby człowiek przetrwał w bogactwie swojego bytu oraz mógł je ocalić i zachować, nie może nie przebaczać i to bez ustanku. Jan Paweł II pytał, co znaczy przebaczać, i przenikliwie wiarą nie myśleniem filozoficznym powodowany, odpowiadał, iż znaczy to, że wierzymy w ostateczne zwycięstwo dobra, które jest potężniejsze niż zło. Na końcu dziejów nie sparaliżuje nas szyderczy chichot szatana, ale wezwie nas ku życiu ciepły i dobry głos Boga.

Z punktu widzenia kalkulującego rozumu nie jest to wcale takie oczywiste. Rozum wie, że aby na tym świecie przetrwać, trzeba i owszem układy korzystne dla siebie zawierać, ale też trzeba bezwzględnie tego, kto staje mi na drodze, zniszczyć i zadeptać. Taka doraźna kalkulacja prowadzi jednak prędzej czy później do anihilującej eksplozji. K. L. Koniński inspirowany wiarą pisał: „Kto ma Boga, powinien umieć znieść cierpliwie niesprawiedliwość gorszą niż niesprawiedliwość nieprzyjaciela – niesprawiedliwość przyjaciela. I tylko wtedy z tego symptomatu poznać będzie można, że masz Boga, że jest przy tobie Bóg rzeczywisty rzeczywiście: że Bóg nie jest kawałkiem literatury lub naiwną tradycjonalną dziecinadą. Drwię sobie z was pobożni, którzy sobie życie zatruwacie wzajem błahymi urazami niewybaczonymi”. W perspektywie Boga oraz trwania bezkresnego pozostawanie w zawiści niewybaczonej jest podpisaniem na siebie wyroku najgorszego z możliwych – wymazania siebie ze wspólnoty żyjących. Po kimś takim rzeczywiście pozostanie już tylko drwina i kpina.

A. Cieszkowski zachwycał się prześlicznym w języku polskim wyrazem przebaczenie, oraz tym, że odpowiada dokładnie swojemu przedmiotowi: obejmuje on nie tylko darowanie uraz i tychże zapomnienie (zabaczenie) –wtedy odpowiada greckiemu terminowi amnestia – ale jeszcze głębszą treść w sobie niesie, łaskę i miłość, po zabaczeniu aż po przebaczenie, a to wszystko nie na oślep, ale owszem świadomo i opatrznie, bo bacznie, obacznie. Bacznie nam wiara podpowiada bycie w stanie habitus (sprawności) przebaczenia. Żeby ziemia przestronną się stała, żeby nas ciasnotą nie udusiła, trzeba wichury przebaczenia, czyli wzniesienia się ponad doznane i doświadczone zło, bo nie ono ostatnim jest akordem dziejów ludzkich. W Promethidionie Norwid powodowany intuicją poetycką przestrzega przed izolowaniem się człowieka w kazamatach snobizmu i trującego samolubstwa. Człowiek, któremu obce staną się wyzwania etyczne i aksjologiczne, pogrążony w płyciźnie estetycznych doznań – zdrobnieje, skarleje, stanie się żywiołkiem drobniejszego płazu. I cóż po takich pustych wewnętrznie karłach, u których nastąpienie na odcisk powoduje spazm bezgranicznego gniewu? Pisze Norwid:

Aż zobaczycie, że druga osoba
Pięknego – d o b r o – też zsamolubnieje
I na w y g o d n o  koniecznie zdrobnieje,
I wnet za - ciasnym będzie glob dla ludzi,
Aż jaki piorun rozedrze zasłonę,
Aż jaki wicher na nowo rozbudzi,
Aż jakie fale zatętnią czerwone...

Potrzebujemy pioruna i wichru ewangelicznego przebaczenia, bo inaczej nie będzie życia na tej ziemi, bo inaczej język nienawiści, podejrzeń, szczucia na siebie zapędzi nas do jaskiń.

Ks. Leszek Łysień
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter