/pixabay/
Prymitywna, powierzchowna i zupełnie z prawdą niezgodna bolszewicka krytyka religii powiadała, że religia fałszuje świat, jest społecznie szkodliwa, wyłania się z błędnej, zwiedzionej świadomości. Ponadto przekonać usiłuje, że u źródeł powstania religii leży strach przed przerażającymi zjawiskami naturalnymi bądź społecznymi. Religia ze strachu poczęta i strachem malująca świat, rozwieje się jak mgła poranna pod wpływem promieni słońca, gdy tylko okaże się, że tak naprawdę nie ma się czego bać. Że wszystko można, rozumu używając, wyjaśnić, tym samym strach usuwając, człowieka zaś czyniąc istotą racjonalną. Rozum obudzony raz na zawsze unicestwi religię. Gdyby wszystko było tak prostacko prawdziwe, gdyby człowiek był tak niewybrednie nieskomplikowany, moglibyśmy użyczyć uwagi takiej krytyce religii. Tak jednak nie jest. Rzeczywiście wiele rzeczy na tym świecie budzi lęk. Jesteśmy często wobec różnych postaci zła bezsilni. Nie na tym jednak podłożu rozkwita religia.
Zapytać zatem trzeba, odpowiedź na jakie to skomplikowanie człowieka, jakie jego egzystencjalne nachylenie zasadnicze, stanowi najbardziej wyrafinowana postać religii, jej szczyt i ostateczne spełnienie, czyli chrześcijaństwo? Kiedy ogarniemy uważnym spojrzeniem myślącym istotę ludzką, dostrzeżemy, że jej ambicjonalne nienasycenie, bezkresność projektów i zamysłów natyka się nieustannie na niepowodzenia, klęski bolesne i dojmujące. Przegraną zaś wszystkich przegranych jest śmierć. Miłości nasze rozbijają się nieustannie o obojętność świata i drugiego człowieka, próby porozumienia i zbliżenia się do drugiego człowieka kończą się nazbyt często fiaskiem. Wszystko to oplata ludzką egzystencję pajęczyną kruchości i beznadziejności, osadza ją na nie do zniesienia nieprzewidywalności i niestabilności. Co z takimi sytuacjami granicznymi począć, jak im podołać?
Sięgnijmy po kapitalne teksty myśliciela niemieckiego Hegla, który w przedmowie do fundamentalnego swojego dzieła Fenomenologia ducha pisał: „Ale życiem ducha nie jest takie życie, które lęka się śmierci i ucieka przed zniszczeniem, chcąc pozostać nieskażone, lecz takie życie, które potrafi śmierć wytrzymać i w niej się nadal zachować. [...]; potęgą jest duch tylko wtedy, kiedy negatywności patrzy prosto w oczy i przy niej się zatrzymuje. Takie zatrzymywanie się ducha przy negatywności jest ową czarodziejską siłą, która przemienia ją w byt”. Można oczywiście lękać się śmierci, ale z tego strachu nic wielkiego się nie zrodzi, a istota ludzka skarleje w nim ukryta i zalękniona. Można także ze strachu przed porażkami nie robić w życiu nic, zamknąć się w sobie i serce mieć „suche jak orzeszek” i „malutki los naparstkiem pić”. Można, lękając się zawodu i rozczarowania, nigdy nie pokochać, ślizgając się po powierzchni życia i nigdy nie żyjąc. Jest to oczywiście jakiś sposób na przetrwanie, lichy bo lichy, ale z pewnością nie na miarę ludzką. Co najwyżej zaszczutego zwierzątka. Może, idąc za sugestią Hegla, trzeba ryzyku, nieustannie na nas napierającemu, spojrzeć w oczy, może trzeba powiedzieć „nie” temu, co nam zagraża, temu, co kwestionuje nasze istnienie, co stanowi samą negatywność. Wiemy zaś, że z podwójnego przeczenia rodzi się potężna afirmacja, czyli nowa jakość istnienia, jak mówi mistrz z Berlina, na świecie pojawia się byt. Czyż sama Ewangelia inaczej ustawia całą sprawę? Dlaczego z samego środka galilejskiej sielanki, poczucia bezpieczeństwa, naiwnych rojeń o tanim i łatwym zwycięstwie mesjańskim, jak grom z jasnego nieba padają słowa zapowiedzi męki, śmierci, klęski poniżającej, samych negatywnych doświadczeń? Oto z samego dna negatywności wyłoni się świetlistość istnienia. Przejść trzeba przez druzgocące cierpienie, ażeby eksplodowało życie w nowej jakości. W znakomitym komentarzu do Fenomenologii ducha zatytułowanym Spowiedź rewolucjonisty, pisał Tischner: „Jezus mówi: „nie moja, lecz Twoja wola”. Dlaczego nie moja? Czy moja wola jest zła? Czy ja jako ja jestem zły? Nie, tak powiedzieć nie można. A jednak „Twoja wola”. Można to nazwać „wezwaniem Absolutu” [...] Kto staje oko w oko z Absolutem, ten czuje w sobie przypływ wolności. Wolność rośnie, pęcznieje, jak kwiat. A potem owocuje. Cóż że owocuje ofiarą. Widać tak trzeba.
Dla widzów z zewnątrz to jest tragiczne. Ale kto ma oczy ku widzeniu i uszy ku słuchaniu, ten dostrzeże sedno Sprawy. Pisał Hegel: „Duch odnajduje swą prawdę tylko wtedy, jeżeli w absolutnym rozdarciu odnajduje siebie samego”. Norwid pisał, że Bóg działa w człowieku sam przez się, a w historii – poprzez człowieka. Warunkiem zesłania Ducha Świętego jest ukrzyżowanie. To niezwykła rzecz: patrzeć w ukrzyżowanie i już w nim widzieć zesłanie Ducha Świętego”.
Dlaczego tak się rozpisałem w negatywne doświadczenia człowiekowi nieobce wglądając. Ewangelia na niedzielę dzisiejszą mówi o wielce ryzykownej miłości przełożonej na małżeństwo, które nigdy nie powinno kresu swojego znaleźć. Zbliżenie kobiety i mężczyzny w oblicza różne może się przyoblekać. Może to być oblicze frywolne, rozluźnione, rozgrymaszone. Może też tchnąć powagą. Wówczas takie oblicze bierze na się wzniosłość przysięgi złożonej na zawsze. Miłość jest osadzona na wolności. Tu nic się nie musi. Tutaj wszystko można. Jeżeli chcesz, możesz. Wystarczy chcieć. Nasuwają się z koniecznością z Wesela Wyspiańskiego słowa Czepca:
A, jak myślę, ze panowie
duza by juz mogli mieć,
ino oni nie chcom, chcieć!
Zatem trzeba chcieć chcieć. Miłość wolnością upojona nie jest dyskotekową zabawą. Jest siłą groźną i próbującą człowieka w jego wielkości. Może czasem boleśnie zranić. Ale w sile jej ognia rośnie człowiek. Rozwód, rozejście się, ucieczka od siebie są jakimś znakiem porażki niskiej, bezwartościowej (choć bywają bolesną koniecznością, od której uciec niepodobna). Wszak w czasach królowania playboja i laleczki Barby stają się znakiem wyrazistym płycizny i nijakości życia. Norwidem jeszcze posłużmy się na zakończenie tej refleksji. W Promethidionie pisze:
Bo Miłość strachu nie zna i jest śmiała,
Choć wie, że konać musi, jak konała;
Choć wie, że krzyżów za sobą pociąga
Pułk, jak wiązanych arkad wodociąga,
I że przypłynie krwią do kaskad wiecznych,
Czerwieniejących w otchłaniach słonecznych.
I wszelka inna Miłość bez wcielenia
Jest upiorowym myśleniem myślenia...
Miłość jako eksperyment myślowy, jako kalkulacja zysków i strat, zabawa wyobraźni, wreszcie fizyczny relaks, sprawą jest upiorów nie ludzi. Czołowa komunistka M. K. Kołłontaj, twierdziła, że odbycie stosunku płciowego znaczy mniej więcej tyle, co wypicie szklanki wody. Wiemy teraz, jak wulgarny i prymitywny jest komunizm, jeśli chodzi o postrzeganie człowieka i Boga.
Ks. Leszek Łysień
Ks. Leszek Łysień