/pixabay/

Gdy czas rozbłysnął pełnią, rozległo się wołanie wieszcza w odzieniu ze skóry wielbłądziej opasanego pasem skórzanym. Wołał, że nadchodzi oto Ten, który wyzwoli skołataną i pogubioną wolność ludzką, że szlachectwem wykraczającym poza wszelką wyobraźnię ją ozdobi, że czas nadchodzi „przepalania globu – sumieniem”. Trzeba przeto moralność praktykować, prawdę trzeba uczynnić, nie zaś przynależnością do narodu wybranego się chełpić, nie wiedzę gromadzić i szkolić się w zręczności retorycznej, w sztuce dialektycznych rozumowań, kryć się za przynależnością do elit rodowych czy intelektualnych. Idzie czas prób ostatecznych, „siekiera już przyłożona do drzew, aby wyschłe i spróchniałe, do owocowania niezdolne, ściąć i w ogień wrzucić”. 
Cztery wieki wcześniej czas ów przeczuł chyba jeden z mędrców ateńskich, cynik Diogenes z Synopy, który już w tamtym czasie jałowe dywagacje filozoficzne odrzucać radził, bo owa nauka królewska człowieka szczęśliwym moralnie nie uczyni, jak mniemali jemu współcześni. Na manowce zwiedzie, pychą zatruje, ślepotą omami. Zaś kiedy w Akademii zobaczył zapracowanych starców, jak Norwid nas o tym poucza, zapytał, kto by oni byli. Odrzeczono mu tedy, iż to ci, co prawdy szukają. Wówczas on ze zdumieniem zapytał: „A kiedyż oni będą mieli czas, ażeby oną znalezioną praktykować?”.  Tenże sam mędrzec w samym środku dnia w miasto ludne wbiegł z latarnią zapaloną, wołając: „człowieka szukam”. Człowiek się gdzieś zagubił i wtedy w Atenach starożytnych i w czas wieszcza z judzkiej pustyni, który ludziom w sobie pogubionym radził, by dwóch sukien nie gromadzili, ale jedną z bliźnim się podzielili, by pazerni na grosz nie byli, ale ćwiczyli się w uczciwości i skromności, aby wreszcie przemocy się wyzbyli i łagodnością przepajali społeczność ludzką. Wszyscy czuli wówczas, jak człowieczeństwo uwiera, boli, bo zbyt ciasne się stało, bo pozbawione szlachetności, szerokiego zakroju. Ale szedł czas poszerzania człowieczeństwa, wyzwalania go z pustoszących niskich instynktów. Szedł Bóg sam, który w człowieka się „wistoczył”, wiejadło w ręku dzierży i chrzest niesie Duchem Świętym i ogniem. W wierszu Klątwy pisze Norwid: 
„ Ale czas idzie S z l a c h t y – C h r y s t u s o w e j,
S u m i e n i a – g ł o s u  i  w i e d z y – b e z m o w e j;
 
Ale czas idzie i prości się droga...”
 
Autor Promethidiona czuje intuicyjnie, że to sumienie glob ma przepalić, bo inaczej na nic się zda czas nadchodzący, bo się z nim rozminie człowiek. Nie pomoże wiedza jaśniejąca erudycją, wymowna i błyskotliwa, nie pomoże potęga nauki, na wskroś przenikająca i porządkująca rzeczywistość. Potrzeba wiedzy bez – mowy trującej i wszystko zdolnej uzasadnić, mowy błyskotliwych retorów i mówców w togach. Trzeba wiedzy przenikliwej, wiedzy, która widzi a nie zasłania, odsłania „cało – człowieczeństwo” (Norwid). A to jest integralnie z Bogiem związane. 
Dziewiętnaście wieków później wieszcz inny z wąsem sumiastym z germańskich plemion biorący pochodzenie (choć sam uważał siebie za potomka Sarmatów), Nietzsche w swoim dziele Wiedza radosna oznajmia człowieka oszalałego (być może był to jeden ze Szlachty Chrystusowej, która procesowi degeneracji uległa), który jak Diogenes człowieka szukający, wbiegł na targ w jasne przedpołudnie z zapaloną lampą, bezustannie wołając „Szukam Boga! Szukam Boga!”. Wzbudził tym śmiech wielki podobnych jak on ze Szlachty Chrystusowej degeneratów. Ci najpierw człowieka pogubiwszy (nawet świadomości tego nie mając) teraz błyskotliwą retoryką się posiłkując, pytają słodko – zjadliwie: „Czyliż zginął Bóg?”, „Czyż zabłąkał się jak dziecko?”, „Czy się ukrywa? Może boi się nas? Czy nie wsiadł na okręt? Wywędrował?”. Tak śmiejąc się pytali. A byli to opętańcy pospolici. Z zaćmienia Boga nic nie zrozumieli. Nie czuli nadciągającej epoki lodowcowej. Tymczasem oszalały człowiek przeszył ich spojrzeniem i zawołał: „Zabiliśmy go – wy i ja! Wszyscy jesteśmy jego zabójcami! Lecz jakżesz to uczyniliśmy? Jakżesz zdołaliśmy wypić morze? Kto dał nam gąbkę, by zetrzeć cały widnokrąg? Cóż uczyniliśmy, odpętując ziemię od jej słońca? Dokąd zdąża teraz? Dokąd my zdążamy? Precz od wszystkich słońc?”. Opętaniec zupełny uczynić chciał ze śmierci Boga wydarzenie inicjujące nową epokę. Cisnął latarnię o ziemię, aż rozsypała się w drobne kawałki. Krzyknął potem: „Przyszedłem za wcześnie, nie jestem jeszcze na czasie. To olbrzymie zdarzenie jest jeszcze w drodze...”. Opowiadali jeszcze, że szaleniec wdzierał się tego samego dnia do różnych kościołów. Wyprowadzany stamtąd i zapytywany, odpowiadał to samo: „Czymże są jeszcze te kościoły, jeśli nie są grobowcami i pomnikami Boga?”. 
Myślę, że to nie o kościół w znaczeniu budowli chodzi, ale o Kościół – człowieka, o ową Szlachtę Chrystusową. Jeśli ta stanie się grobowcem i pomnikiem Boga, jest gotowa już wówczas, gdy szalony człowiek zjawił się na rynku, do demonicznych okrucieństw wojen światowych, gułagów i lagrów. A był czas... jest czas... nawiedzenia... scalania człowieczeństwa... ale... nadzieją nas karmi Norwid, najpierw mrokiem uderzając w wierszu Bema pamięci żałobny – rapsod: 
„I powleczem korowód, smęcąc u j ę t e  s n e m  g r o d y, 
W bramy bijąc urnami, gwizdając w szczerby toporów,
Aż się mury Jerycha porozwalają jak kłody,
Serca zemdlałe ocucą – pleśń z oczu zgarną narody...
 
Dalej – dalej - -”.
Jest czas... Szukając Boga szukamy człowieka, a śladami człowieka idąc idziemy śladem Boga. Praktykując człowieczeństwo, praktykujemy Boga. Tymczasem (też Norwid):
„- O! nie skończona jeszcze Dziejów praca
Nie – prze – palony jeszcze glob, Sumieniem”.
 
Ks. Leszek Łysień
 
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter