/pixabay/

Za nami święto Ofiarowania Pańskiego. Obchodzimy je 2 lutego. Nosi ono też nasz rodzimy tytuł: Matki Bożej Gromnicznej. Zatem wokół Niewiasty z Nazaretu jego treść się obraca. Z racji różnych chciałbym do treści z tym świętem związanych powrócić. Z jednej strony Chrystus – Bóg, który z człowieczeństwem związał się całkowicie, idzie dalej konsekwentnie w jego meandry, w żydowskie rytuały, które oplatają szczelną siecią wyznawców Jehowy. Sięgam po znakomity utwór C. K. Norwida Do Najświętszej Panny Maryi Litania. Miał on być w zamyśle poety rodzajem upominku dla księdza A. Jełowickiego z zakonu Zmartwychwstańców. Wielką (ale pełną rezerwy) estymą otaczał poeta niektórych z zakonu tego kapłanów. Pisze Norwid o Zbawicielu:

Gdy człowieczeństwa zeszedł cichą drogą,

Jak do owczarni pasterz, a nie złodziej,

Natura Jego nie witała z trwogą,

Kto wchodzi, wiedząc, i że mocen wchodzi [...]

Chrystus wchodzi w człowieczeństwo nie z hukiem ogromnym, panikę potęgując, jak na mocarza przystało, ale kwileniem, delikatnie, by dobrem opromienić i wzmocnić połamanych ludzi. Przyciąga do Siebie ciepłem, nie przerażeniem. Przychodzenie Jego naznaczone jest boskim taktem, dyskrecją, respektem wobec ludzkiej wolności. A jednak...

Z ust starca Symeona tajemnicze słowa wybrzmiewają: najpierw odsłaniają niewyczerpaną tajemnicę niemowlęcia: że jedni za sprawą Jego upadną, inni się podniosą, zatem radykalny na losy ludzi wpływ wywrze. Sprzeciw też wzbudzi, co oznacza, że nie będzie zupełnie za pan brat z tym światem, zbyt ludzko, arcyludzko naznaczonym i w grzechu zamkniętym, jadem nienawiści zatrutym. Ale i rodzicielka Jego usłyszy wyrok na siebie wydany, iże miecz jej duszę przeniknie. Zatem nie męki fizyczne naznaczą jej żywot, ale gorsze jeszcze, bo głębsze i bardziej dojmujące cierpienie zadające, duchowe, w sam rdzeń jej jestestwa godzące. Czy może młodziutka, wrażliwa, delikatna dziewczyna pozostać taką samą, po usłyszeniu werdyktu takiego? Ile bólu już u zarania matkowania Dziwnemu Synowi swojemu niesie. Ale zapytajmy też, jakiej trzeba wrażliwości, ile miłości trzeba mieć w myśleniu, by podołać stosownemu wglądowi w niezwykłość Matki Chrystusowej. Myślę o całym zastępie teologów, którzy uzbrojeni w krytyczny aparat naukowy, w wiedzę systemowąi na systemy dogmatyczne się przekładającą, piszą ogromne traktaty o Maryi. Rażące erudycją, powalające akrybią naukową. Ale tak naprawdę nic z nich nie wynika. Niepokalana pozostaje im obca, wymyka się naukowym dywagacjom. Tam Maryja jest nieobecna, zaś razi intelektualne monstrum powołane do egzystencji widmowej naukowym zapałem.

Ale pośród zastępu szacownych i uczonych teologów znajdujemy genialnego myśliciela religijnego, który jednym utworem poetyckim rozświetlić jest w stanie więcej z tajemnic Wybranej Niewiasty niż tysiące traktatów Jej poświęconych. Przy tym nie mamy poczucia tajemnicy gwałconej, z której wywleka się jej wnętrzności na światło chłodnego rozumu, deformując je. Przeciwnie. Tajemnica zostaje uszanowana. Jaśnieje swoją głębią. Wabi otchłannym światłem. Oto Norwid ze swoim dziełem w całej swojej oryginalności.

Pełna taktu i wyczucia Maryja pozwala Synowi swojemu zaistnieć na sposób Boski, choć Ją o takiej zdolności kochania zatopi to w oceanie cierpienia. Pisze poeta:

Która odeszłaś od własnego Syna,

Kiedy już sprawę Ojcową zaczyna,

I chociaż Matką Ciebie nie nazywa,

Odeszłaś czuła i nie mniej szczęśliwa!...

Są różne odejścia: zdrady, obojętności, tchórzostwa. To jest odejściem wierności, czułości i bólu, które mocą nadludzką tranfigurują się w szczęśliwość niewyobrażalną (znakiem wykrzyknienia podkreśloną).

Wreszcie odsłania autor Vade-mecum najgłębszą tajemnicę Maryi. Pisze:

Zrazu w pokorze ścieląca się sobą
Pod zawołaniem z góry niewymownym,
Ty – co nieledwie zniknęłaś osobą
Ale N a c z y n i e m stałaś się D u c h o w n y m, [...]

Maryja niesie w sobie głębokie przeświadczenie, które stanie się później udziałem mistyków chrześcijańskich, choćby Anioła Ślązaka, że im bardziej się człowiek z siebie samego opróżni, im siebie się radykalniej wyzbędzie, tym głębiej i bardziej nieuchronnie Bóg swoją Boskością go wypełni. Człowiek stanie się naczyniem Boga. Maryja tak się wpisała Sobą w Syna, że siebie w swojej osobności (osobie) się wyzbyła, ale pomieściła w swoim duchu Boga samego. Jej skończoność przelała się w nieskończoność, tym samym osiągając najdoskonalszą pełnię. Autor Litanii pogłębia swoją intuicję:

Więc Ty – co, żywą niosąc tajemnicę,
Ani już mogłaś się zaprzątać sobą,
Lecz jak kościoły nasze i kaplice,
Na nowo własną niknęłaś osobą [...]

Stawiamy pytanie: czym jest kościół bądź kaplica, którym zbyt wiele uwagi się poświęca, które się pieczołowicie konserwuje? Stają się obiektami muzealnymi. Kim jest człowiek, który siebie otacza nieustanną uwagą, siebie fetuje nieustannie, sobą się zachwyca? Gdzie indziej pisał Norwid:
Nie trzeba s i e b i e, wciąż s i e b i e, mieć środkiem,
By, mimowiednie, się nie stać wyrodkiem – [...]

Zatem mamy do czynienia ze zwyrodnieniem jakimś, spotwornieniem, a tym samym skarleniem. Człowiek – snob na potworka pozuje. Im kościół bardziej niknie, im bardziej wycofuje się osoba ze swojej osobności, tym potężniejsze stają się nieskończonością Boską, potężnieją, rosną. Maryja rośnie niknieniem siebie. Miecz, który przeszyje jej serce, stanie się mieczem zwycięstwa. Takie jest trudne przychodzenie Boga do człowieka.
 
Ks. Leszek Łysień
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter