„Może nie masz moich oczu, albo mojego uśmiechu, ale od pierwszej chwili masz moje serce”. Właściwie wystarczył ten cytat znaleziony przypadkiem w internecie – by powróciły wspomnienia.

Cofam się pamięcią wstecz. Sporo, bo ponad połowę swojego życia. Mam 19 lat. Za moment wyruszę na spotkanie z dziewczynką, która spędzi ze mną i moimi rodzicami zimowe ferie. Jeszcze wtedy jestem nieświadoma tego, jak wygląda życie w domu dziecka. Jeszcze wtedy nie wiem, jak bardzo dziecko może tęsknić za miłością. Nawet jeśli „ciocia”, która weźmie je na kilka dni do siebie jest zupełnie obcą osobą. Ja byłam.

Dziś takie sytuacje zdają się być nie do pomyślenia. Nie zdarzają się. Wtedy nikogo nie dziwiły. Wystarczył telefon, rozmowa z dyrektorem domu dziecka, deklaracja… że dziecko będzie miało dobrze, odpocznie od gwaru placówki, miło spędzi święta, wakacje albo weekend. I gotowe.

Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Pierwsze spojrzenie. W ułamku sekundy pokochałam tę małą dziewczynkę w okularach, z mnóstwem burzliwych blond loków. Ona pokochała mnie chyba jeszcze przed wejściem do tej sali.

Po 3 godzinach podróży dotarłyśmy do Cieszyna. Pamiętam jeszcze, że kiedy opuszczałyśmy dom dziecka, ona w cienkiej kurteczce w środku zimy, krótkiej spódniczce i zielonych rajstopkach – nikt nie spytał, kiedy odwiozę małą z powrotem, nie spisał moich danych z dowodu osobistego, nie zadał sobie trudu, żeby odprowadzić ją do drzwi. Ot po prostu pani pełniąca tego dnia dyżur w domu dziecka spakowała walizkę, postawiła pod moimi nogami i tyle.

Cała moja rodzina od razu pokochała Wiolę. Mama już następnego dnia pobiegła na zakupy, po ciepłą kurtkę, spodnie i koniecznie lalkę. Pierwszą własną lalkę, którą nie trzeba się dzielić… którą można mieć tylko dla siebie. Lepiłyśmy razem pierogi, chodziły na spacery z psem, recytowały wiersze, zjeżdżały na sankach, szyły sukienki dla JEJ lalki… Czasami tylko te nasze wspólne chwile przerywał dźwięk dzwonka do drzwi i w Wioli rodził się niepokój. „Ciociu prawda, że nikt nie przyjechał po mnie?”, „ciociu prawda, że nikt mnie stąd nie zabierze?”. Kryła się wtedy przed światem i każdym, kto dzwonił do drzwi.

Myślę, że już od samego początku nasza rodzina wiedziała, że Wiola jest jej częścią. Po dwóch tygodniach ferii, rozmowach z dyrekcją domu dziecka przyszedł czas na jedyną możliwą decyzję – adopcję. Moi rodzice rozpoczęli starania. W tym czasie nasza kochana pięciolatka już na dobre zadomowiła się w Cieszynie. Przywykła do dźwięku dzwonka. Już się nie bała. Była z nami kilka najpiękniejszych miesięcy.

Jak zakończyła się nasza wspólna historia?

Niespodziewanie zażądano powrotu Wioli. – Czeka na nią rodzina w Holandii, która ma lepsze warunki – usłyszeliśmy informację przekazaną od dyrektora domu dziecka. Kazano nam przywieźć dziecko tego samego dnia. Droga do Bytomia była pełna strachu, żalu, łez. Rozmowy, argumenty, miłość, która łączyła nas i Wiolę – wtedy dla tych ludzi nie znaczyła nic. Próbowaliśmy ze wszystkich sił. Walczyliśmy z całym światem. Przegraliśmy. Dwa miesiące później już cała Polska mówiła o poczynaniach pani, która zburzyła nasz świat i świat wielu innych osób. Nigdy nie odnaleźliśmy naszej Wioli.
 
Gdy ktoś dziś mnie pyta, czy warto było obdarzyć miłością obce dziecko i narażać się na ból? – zawsze odpowiadam – ona nigdy nie była obca, ale zawsze była nasza. W sercach wciąż mamy jej ślad.
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter