„...Dlaczego Ty nie rzuciłeś swego krzyża na drodze,

Chryste.
Dlaczego nie zepchnąłeś go do rowu
i nie uciekłeś.
Przecież mogłeś...
Teraz miałbym wytłumaczenie,
aby porzucić własny” - pisał w swoim wierszu ks. Wiesław Aleksander Niewęgłowski.

Ola miała 9 lat, gdy zmarła. Była moją szkolną koleżanką. Rok wcześniej trzymając się za ręce, razem przystępowałyśmy do Pierwszej Komunii Świętej. Kilka miesięcy później umierała w objęciach swojej mamy. Śmierć dziecka... dramat, którego nie da się ubrać w słowa. Dla wielu z nas powód, żeby obrazić się śmiertelnie na Pana Boga... żeby wykrzyczeń Mu swoją złość, odwrócić się na pięcie i nie patrzeć w Jego stronę... skoro pozwala na takie cierpienie dziecka...

Mama Oli była najsmutniejszym człowiekiem, jakiego znałam. Posiwiała, schudła... ale nigdy nie zwątpiła w Bożą miłość. Widywałam ją w kościele na Mszy św., skupioną nad różańcem... niosącą lampion w adwentowy wieczór... Dopiero po latach, już jako dorosły człowiek, odważyłam się zadać jej to pytanie „jak pani zdołała znieść śmierć Oli? Jak pani odnajdywała siły, by każdego ranka wstać i żyć... bez niej?”

Usłyszałam wtedy:

„Wiesz Basiu... trudno jest patrzeć, jak umiera twoje dziecko, a ty nic już nie możesz zrobić... okrutna jest bezsilność... niemoc... tego bólu nie można opisać. Człowiek szuka wtedy oparcia, iskry nadziei... ja uchwyciłam się Boga... Boga o którym tyle opowiadałam Oli, na którego tak bardzo wyczekiwała... którego podczas Pierwszej Komunii Świętej obdarzyła taką miłością... Miałabym jej powiedzieć, kiedy przyszła choroba – Oleńko Pana Boga nie ma, bo gdyby był to nie pozwoliłby na twoje cierpienie??? Skoro Ola całym sercem kochała Jezusa, jakże ja mogłabym się na Niego obrazić? Ja? Przecież to ona znosiła codziennie zastrzyki, kroplówki, operacje... To ona ze zwieszoną głową nad miską zasypiała po kolejnej chemii, zmęczona wymiotami... ale nigdy nie spytała dlaczego Jezus, którego chwilę wcześniej przyjęła do serca – patrzy na jej cierpienie i nic nie zrobi? Ona nie zwątpiła, a ja miałabym zwątpić? Nie.

To nie znaczy, że nie byłam zła... że nie czułam się opuszczona... zawiedziona... samotna w tej walce... To nie znaczy, że się nie buntowałam... nie żaliłam... nie błagałam o pomoc... że się z Nim nie targowałam... Jednak moja córka ofiarowała mi w tym czasie ogromną lekcję zaufania... do Boga i... uświadomiła mi, że nie wiemy, ile jesteśmy w stanie unieść, aż do chwili, gdy w obliczu tragedii odkrywamy, że stać nas na więcej, niż przypuszczaliśmy...”


Jakże jestem w tym momencie pełna podziwu do tej kobiety... i zaskoczona tym, jak wielu rzeczy możemy nauczyć się od swoich dzieci. Jakoś szybko i nachalnie do głowy przychodzi mi myśl – "dzieci stanowią tajemnicę, a kto zbliża się do nich – kocha je – jak to czynił Jezus – sam tę tajemnicę odkrywa ".

- Tęsknota za Olą mimo, że odeszła 32 lata temu nadal jest ogromna, bo miłość pozostała...nic nie może jej wymazać... - dodaje moja rozmówczyni.

Często stajemy wobec tajemnicy niezrozumiałej dla nas śmierci, niespodziewanej, zbyt wczesnej... bezradni, ale zmuszeni też do zastanowienia się nad swoim życiem, nad swoją miłością... byciem dla drugiego człowieka... bo życie jest wielką tajemnicą.

- Bóg, który dał każdemu z nas życie i powołał każdego z nas do istnienia... powołał nas do miłości. Do tego byśmy będąc tu, na ziemi - nauczyli się kochać – mówił w ostatnim pożegnaniu młodej kobiety, podczas jednej z Mszy św., ksiądz Krzysztof Walczak - Miłość jest najważniejsza. Bycie dla kogoś... dla drugiego... by nie żyć tylko dla siebie...

Moja znajoma żyła dla swojej córki, Oli. - Nadal dla niej żyję, gdyby było inaczej nie uniosłabym tego ciężaru - mówi przyznając, że nadal zdarzają się chwile, gdy kłóci się z Panem Bogiem, ale jak twierdzi, podobno to lepsze niż Jego ignorowanie. Warto przywołać sobie w pamięci postać Hioba.

- Czynił on Bogu wyrzuty i żądał wyjaśnień dotyczących zła, które spotyka człowieka. On żądał, a nie prosił. Oskarżał i rzucał inwektywy. Człowiek ciężko doświadczony nie dobiera słów okrągłych, wyszukanych, aby nie urazić, nie zranić. Będąc zraniony nieszczęściem, jakie na niego spadło dzieli się z Bogiem tym, czego doświadcza najgłębiej - zranieniem. Zraniony, rani - wyjaśnia ks. Józef Pierzchalski SAC - Kiedy pojawia się wielkie cierpienie, swój wzrok kierujemy w stronę Boga. Kierując słowa oskarżeń wobec Boga nawiązujemy z nim kontakt. Tworzy się relacja z Nim. Przed Nim otwieramy swoje serce, odsłaniamy jego najgłębszą treść. Okazujemy w ten sposób serce Bogu. Takie potraktowanie Boga nie jest wykroczeniem, lecz miłością. Miłością, ponieważ do Niego się odnoszę w chwili cierpienia, zagubienia. Jestem prawdziwy w tym, co mówię do Niego. On pozwala mi mówić, nie karci mnie, nie uznaje słów moich za niestosowne, przesadne, obraźliwe. Bóg słucha; słucha sercem. Przyjmuje to, co jest udręką mojego serca. Słuchając wprowadza mnie w swoje serce, w swój pokój. Pozbywam, się emocji, które mi zagrażają, są niebezpieczeństwem dla zdrowej relacji z Bogiem. On te emocje gniewu, buntu przejmuje na siebie. Jest tym, który mnie niesie. Niesie człowieka nierozumiejącego Jego tajemnicy, tajemniczego działania. Kiedy wypowiem ból, Bóg zaczyna mówić. 


Barbara Stelmach-Kubaszczyk
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter