Wszystko, co dzieje się w naszym życiu, ma jakiś sens. Dzisiaj wiem to na pewno. Jaki sens ukrył Pan Bóg w twojej chorobie, mamo? Myślę, że twoim cierpieniem uczy mnie… doceniać chwilę… tę w której mogę być najbliżej drugiego człowieka… bez pośpiechu… z miłością.
Dom Opieki „u Boromeuszek” w Cieszynie…
Miliony razy mijałam to miejsce, ani przez moment nie myśląc, że kiedyś może stać się częścią mojego życia. Dzisiaj nie widzę już murów. Mury opadły 1 grudnia, w dniu, gdy sala nr 9 stała się nowym domem mojej mamy i moją przystanią.
Każdego dnia życie zmusza nas do podejmowania decyzji. Czasami drobnych, codziennych, które tak naprawdę niewiele zmieniają, innym razem musimy się zmierzyć z tymi, które wywołują w naszym życiu ogromne zmiany i budzą ogromne emocje. To właśnie z taką decyzją musiała uporać się moja rodzina. Z perspektywy czasu z całym zdecydowaniem mogę powiedzieć, że to była jedyna, słuszna decyzja, którą należało podjąć… choć jeszcze chwilę wcześniej mieliśmy nadzieję, że jednak coś się wydarzy… coś co uratuje, ochroni, nie pozwoli… na taki obrót sprawy.
… jeden telefon… jest miejsce… uczucie ulgi, ale i ogromny ból, bo przecież… miejsce mojej mamy jest w domu… naszym domu. Tylko, że w domu brakuje sił… umiejętności… sprzętu… czasu… Decyzja zapadła. Mama zajmuje łóżko pod ścianą. Dom Opieki „u Boromeuszek” w Cieszynie staje się teraz częścią jej życia… i naszego. Staje się przystanią. Klamka zapadła.
Pierwsze dni pobytu pamiętam, jak przez mgłę. Łzy kapią na poduszkę mamy, na jej włosy, na kubek z herbatą. Czuję się winna (jestem córką powinnam była dać radę). Nikt mnie  jednak nie potępia. Nie komentuje. Z czasem dostrzegam, że każda z pracujących tu osób, po cichutku mnie wspiera… towarzyszy mi… pomaga przetrwać ten najtrudniejszy moment. Uśmiechem, dobry słowem, troską w oczach… daje znać, że nie jestem sama… Że ból kiedyś minie… Że podjęłam dobrą decyzję…
A przecież osoby, które tu pracują znają takich historii tysiące… przecież każdy się tłumaczy… usprawiedliwia… - „Rozumiem…” – mówi z cierpliwością i spokojem Siostra Fabiana, dyrektor Domu Opieki i wyjaśnia, tłumaczy, dodaje otuchy, powtarza kolejny raz… a wszystko po to, żebyśmy poczuli się lepiej sami ze sobą. Zresztą jej drzwi do gabinetu stale są otwarte na rozmowę i pomoc.
Powoli więc zapuszczam korzenie „u Boromeuszek”, otwieram szerzej oczy i widzę… dobrych ludzi. Widzę radość… widzę życie, które toczy się własnym rytmem, choć tak wielu z nas na zewnątrz, w takich domach widzi już tylko śmierć. Nie! To nie jest poczekalnia! Tu nie czeka się na koniec! Tu żyje się całym sobą. Tu pachnie kaczką na św. Szczepana… tu od rana smaży się pączki w tłusty czwartek… Tu słychać śmiech… Tu lśni choinka… Tu tętni życie… A ja chłonę to życie i cenię bardziej niż kiedyś. Już się nie śpieszę. Studia zamieniłam na czas spędzany z mamą. I jest mi z tym dobrze, choć inni mówią, że robię błąd…
I w końcu pewnego dnia dostrzegam, że… lubię to miejsce, bo miejsce to nie tylko czyste sale, pachnąca pościel, jasne ściany. Miejsce to przede wszystkim – ludzie.
Nie znam imion pań, które opiekują się moją mamą, ale ogromnie je cenię. Każdego dnia widzę ich ogrom pracy, obowiązków, zabieganie… ale widzę też to, co najważniejsze… troskę i zrozumienie. W pędzącym świecie znajdują chwilę na to, by obdarzyć człowieka zainteresowaniem, nie dlatego, że muszą… ale dlatego, że dostrzegają smutek w oczach… niepokój w sercu… tęsknotę za rodziną, która czasami zapomina…
Poznaję historię osób, które stają przy łóżku mojej mamy… które ją kąpią i przebierają… które podają kroplówkę i mierzą temperaturę… które karmią i poją… które gładzą po twarzy zupełnie bez powodu, ot tak tylko, żeby zaznaczyć swoją obecność… i jednego mogę być pewna - tu nikt nie jest z przypadku, bo nie można z przypadku pracować wśród chorych, cierpiących, starych ludzi… którzy nie zawsze ładnie pachną i nie zawsze są mili. Bez powołania nie może być o tym mowy. Jeśli jest inaczej człowiek się szybko wypala… Te kobiety pracują tu od lat.
Niebawem miną trzy miesiące pobytu mojej mamy „u Boromeuszek”. To naprawdę były trzy dobre miesiące, patrząc od strony opieki. Dzisiaj to wiem… choćbym nie wiem, jak się starała w domu - nie potrafiłabym dać mamie tego, co otrzymuje tutaj. Wykwalifikowana kadra, specjalistyczny sprzęt, opieka dostępna całą dobę… kroplówki, zastrzyki, lekarstwa i mnóstwo troski… to naprawdę tylko garstka tego, co czynią obcy ludzie dla najbliższej mi osoby. No dzisiaj już nie tacy obcy.
No i przychodzę do mojej mamy, każdego dnia. Na oknach kwitną kwiaty, na korytarzu słychać rozmowy, w powietrzu unosi się zapach obiadu. To znak, że wybiła godzina 12.00. Tyle się tu dzieje… ktoś podchodzi do mnie i wkłada mi w dłoń gorącą herbatę… „zimno na dworze… niech się pani rozgrzeje”… Innym razem przynosi ciepłą jeszcze drożdżówkę… Miło jest poczuć, że ktoś się martwi o mnie, tak naturalnie, po ludzku, bez przymusu… kiedyś martwiła się moja mama. Dzisiaj panie z II oddziału dbają o moją mamę, otaczając niewidzialnym ramieniem również mnie.
Piszę te słowa, bo bardzo chciałabym, żeby ludzie usłyszeli moją opinię o miejscu, w którym mieszka najbliższa mi osoba. Nie osądzajmy, jeśli nie dane nam było spróbować… Ceńmy opinie, ale własne… nie te zasłyszane… powtarzane… niesprawdzone… Nie bójmy się też myśli o Domu Opieki, niech to miejsce nie kojarzy nam się z samotnością i porzuceniem… z umieralnią… poczekalnią… przechowalnią…
W Domu na Górnym Rynku 6 tętni życie. To dobre miejsce. Myślę, że gdyby moja mama mogła mówić, powiedziałaby to samo.

Barbara Stelmach-Kubaszczyk
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter