/fot. pixabay/

Miesiąc maj zapoczątkował w parafiach nabożeństwa fatimskie. Dla mnie stał się okazją do podjęcia refleksji kaznodziejskiej w świetle setnej rocznicy urodzin Jana Pawła II. Postanowiłem, że przejdę tę drogę rozważań z tajemnicami światła, jakie nasz rodak nam zostawił i zadał do kontemplacji. Do tej duchowej wędr
ówki przez pierwszą tajemnicę: chrztu Jezusa - zaprosiłem kardynała Józefa Ratzingera – Benedykta XVI.
 
Myślę, że nieodzownym pytaniem, przed którym stajemy w każdym czasie namysłu nad naszą wiarą jest pytanie: kim jestem jako chrześcijanin? A idąc nieco dalej, można zapytać, czy da się przeżywać swoje chrześcijaństwo właśnie jako tylko „swoje”, w izolacji, w ograniczeniu się do indywidualnego spotkania z Bogiem? Kardynał Józef Ratzinger bycie chrześcijaninem widzi tak:
 
Stanie się chrześcijaninem nie jest ubezpieczeniem mającym na celu indywidualną premię; nie jest prywatną rezerwacją biletu wstępu do nieba, tak, byśmy mogli potem spoglądać na drugich i mówić: „ja mam to, czego nie mają inni; kupiłem sobie zbawienie, którego inni nie posiadają”. Stanie się chrześcijaninem nie jest wcale czymś, co jest nam dane, abyśmy, za każdym razem każdy z osobna, zagarniali je dla siebie i dystansowali się od innych, którzy odchodzą z kwitkiem. Nie: chrześcijaninem stajemy się w pewnym sensie wcale nie dla siebie samych, lecz dla całości, dla drugich, dla wszystkich. Ruch stawania się chrześcijaninem zaczyna się we chrzcie i dokonuje się w całym naszym życiu, oznacza bycie gotowym do służby, której Bóg chce od nas w historii.
 
Kodem do bycia chrześcijaninem jest wspólnotowość. Kiedy pytam się o to, kim jestem jako uczeń Chrystusa, to jestem zaproszony do szukania odpowiedzi w obliczu drugiego – bliźniego. Chrzest wprowadza mnie we wspólnotowe przeżywanie wiary. Wejście w Kościół jest zaproszeniem do wejścia w relację z kimś drugim. Uczniem Jezusa staję się we wspólnocie i dla wspólnoty. To tak proste i wielokrotnie powtarzane w naszych dyskursach religijnych stwierdzenie, że spowszedniało i przestało być rzeczywiście przeżywane. Bo tak często swoje chrześcijaństwo traktujemy jako „swoje”, zdobyte własnym wysiłkiem woli i strzeżone murem tzw. troski, czyli zwykłego egoizmu. Tyle razy z wielką dbałością pilnujemy obszaru „swojego chrześcijaństwa”, pielęgnujemy go jak obiekt muzealny od święta wystawiany na uroczystych wystawach, jarmarkach czy galowych wystąpieniach. Takie „swoje poletko” zamknięte i odizolowane od reszty świata, głuche na głos wołającego człowieka i ślepe na twarz, która przed nami staje. Chrześcijaństwa nie da się przeżywać w izolacji od barci i sióstr, gdyż bycie uczniem Jezusa to zgoda na wejście w relację z drugim. Autentyczność przeżywanego chrześcijaństwa mierzy się - jeśli tak można powiedzieć - bliskością i intensywnością spotkania z człowiekiem, które jest nacechowane miarą, jaką ukazał nam Jezus Chrystus.

Kiedy tak podąża się za myślą Benedykta XVI, która ma znaleźć ucieleśnienie w ludzkim życiu, można odkryć, że bycie uczniem Jezusa – chrześcijaninem nie jest rzeczywistością przeżywaną w oderwaniu od świata, ale czymś, co ma się wydarzyć pośród świata i wobec drugiego człowieka. Człowiek nie otrzymuje daru chrześcijaństwa dla siebie, ale do przeżywania go w bliskości z drugim. Stajemy się uczniami Jezusa nie dla własnych korzyści, ale dla bycia w ciągłej relacji wobec drugiego życia. Iluż z nas chciałoby takiej wiary dla siebie i wobec siebie? Takiego „biletu” wstępu do raju, ubezpieczenia, którym można się pochwalić przed innymi i być pewnym, że „moja firma ubezpieczeniowa” potraktuje mnie indywidualnie w oderwaniu od innych. Tak jak ja sam będę sobie życzył.
Tymczasem wiara kierunkuje człowieka na spotkanie z drugim, wprowadza w sytuacje, w których stajemy oko w oko z bliźnim. To jest ten moment dramatu naszej wiary naznaczonej chrztem świętym, kiedy w z „moim” chrześcijaństwem jestem postawiony wobec głodnego, nagiego, chorego, płaczącego, spragnionego, odrzuconego, wykluczonego… Bóg czegoś się domaga od człowieka w takich momentach i dlatego właśnie chrześcijaństwo nie może być ucieczką ze świata. Ono ma być spotkaniem ze światem. Ta wielka eksplozja nauki Jezusa dokonuje się w bliskości ludzkiego życia.
Wraz z doświadczeniem drogi życiowej pojawia się pytanie, czy człowiek jest osamotniony w tym trudzie spotkania drugiego? Czy zostajemy wydani na nie i pozostawieni? Otóż nie. Jest miłość, która w historii ludzkości przybrała konkretny ludzki kształt. Jest nim Jezus Chrystus – miłość wydana wobec człowieka i za człowieka. Odkąd pojawił się na ziemi, pytanie o miłość dostało nową odpowiedź, więcej - nowy impuls do działania, światło… Ludzka miłość została wpisana w Boskie pragnienie.
 
Warto postawić sobie także pytanie o to, jaka jest rola Maryi w odkrywaniu tego, co to znaczy być chrześcijaninem? I tutaj znowu powracam do tekstu kardynała Józefa Ratzingera, który w nawiązaniu do Ewangelii o ziarnie wrzucanym w ziemię mówi tak:
 
Bo jeśli jest powiedziane, że słowo czy ziarno przynosi owoc, znaczy to, że nie pada ono na ziemię jak piłka, która się od niej odbija. Znaczy, że słowo naprawdę przenika w głąb ziemi, że czerpie tkwiące w niej moce, przemienia je w siebie i tym sposobem wydaje coś rzeczywiście nowego: odtąd nosi w sobie ziemię i sprawia, że wydaje owoc. Ziarno nie pozostaje samo, jego cząstką staje się macierzyńska tajemnica ziemi. (…) Tajemnica Maryi polega właśnie na tym, że Słowo Boga nie pozostało samo, lecz przyjęło do swego wnętrza coś innego – ziemię. W „ziemi” Matki stało się człowiekiem i mogło wrócić do Boga nowe, zespolone już z ziemią całej ludzkości.
 
Pierwsze ważne przypomnienie z tego fragmentu dotyczy mocy ziarna – Słowa, którego misja nigdy nie jest bezowocna. Rzucone nie odbija się jak piłka od ziemi, ale pracuje. To znaczy, że próbuje przebić skorupę tego, co ziemskie, aby w spotkaniu ukazać tkwiące we wnętrzu ziemi siły i zaowocować. Bóg w swojej cierpliwości czeka na przebicie się człowieka, który obsiewany ziarnem Słowa toczy wewnętrzną walkę z samym sobą. Los ziarna po ludzku jest przegrany, bo obumiera, ale właśnie dlatego i tylko dlatego jest ukazana inna jego siła – łaska Boża, która sięga dalej niż ludzkie zdolności i możliwości.
Bardzo ciekawe jest ukazanie macierzyńskiej tajemnicy ziemi, która staje się matką rodzącą, wydającą plon. Ziemia ma w sobie ogromne pokłady macierzyństwa, jest gotowa do ciągłych narodzin, poprzez przyjęcie ziarna wraz z jego pozornym obumieraniem, aby ostatecznie stać się miejscem narodzin. Owa tajemnica ziemi dokonuje się w spotkania ziarna z glebą. Macierzyństwo ziemi pragnie zasiania, potrzebny jest Ktoś, kto wsieje w nią maleńkie ziarno i da temu wszystkiemu wiarę.
Maryja staje się ziemią, w której Słowo staje się człowiekiem – ciałem. W macierzyństwie Maryi dokonuje się spotkanie Słowa z ciałem, albo nawet zespolenie Boga z całą ludzkością ziemi. Bóg przychodzący w Jezusie Chrystusie przybywa przez to ludzkie – poprzez ciało. Odtąd cielesność nie jest przeszkodą, ale drogą dotarcia Boga do człowieka. Cała chrześcijańska duchowość - jeśli ma mieć sens - nie może się zakończyć duchowym uniesieniem. Ma ona przybierać nową postawę - spotkania człowieka w ludzkim ciele. Maryja ukazuje swoim życiem to, co dzieje się, gdy ziemia, jaka jest nasze człowieczeństwo przyjmie w siebie Słowo. Odtąd już nie to, co ludzkie zostaje przeniknięte tym, co Boskie. Spotkanie człowieka z człowiekiem jest naznaczone spotkaniem z Bogiem. Mamy do tego zaproszenie w Ewangelii: byłem głodny, spragniony, nagi, chory… Spotkanie takie nie dokonuje się w świecie pocieszenia: „będzie lepiej", ale w świecie podania kromki chleba, kubka wody, przyodziania. Chrześcijaństwo dotknięte macierzyństwem pyta o człowieka w jego całości. I to nie jest przejaw ucieczki od tego, co duchowe, ale właśnie to, co duchowe ma kształtować spotkanie z ludzkim ciałem. Uzdrowienie naszego ducha, nawrócenie ma nas zawsze zapytać, na ile zbliżyliśmy się do drugiego w jego ludzkiej biedzie, na ile zauważyliśmy jego głód, pragnienie, nagość, odrzucenie, wykluczenie, podeptanie godności.
Jest dziś taka moda na jednostronne chrześcijaństwo, uduchowione, wyniesione pod niebo, zamknięte w pięknych formułach, obietnicach, życzeniach, uciekające od spotkania z tym, co cielesne w człowieku. Warto jednak przypomnieć sobie o zasadniczych kwestiach naszej wiary, że duch ewangelii kształtuje człowieka w kierunku spotkania z drugim, wypełnienia życia Bogiem tak, abyśmy widzieli i słyszeli głos wołającego o pomoc.
 
Macierzyństwo Maryi ukazuje nam właściwy czas dojrzewania. Stan ten jest oczekiwaniem i zaakceptowaniem prawa rozwoju życia. Kościół – czyli MY sami mamy się zgodzić na dojrzewanie, a nie na rewolucyjne podejście, które chce w jednym momencie właściwych dla siebie owoców – rezultatów. Maryja – przyjmuje Słowo na „ziemię” swego życia i pozwala dojrzewać, daje czas na spotkanie się „Słowa – Ziarna” z ziemią.

ks. Tomasz Sroka
 
Podziel się artykułem:
FaceBook  Twitter